Jak mordowano w PRL

Dodano:
(fot.Wprost)
Uduszenie lub cios tępym narzędziem to najczęstsze metody pozbawiania życia. W PRL zdarzały się zabójstwa doskonale przygotowane i zaplanowane.
10 listopada 1965 r., koło południa, listonosz wszedł do zakładu stolarskiego we wsi Rogoźniki niedaleko Będzina. Miał paczkę dla Jana Ligenzy, właściciela zakładu. Oddał przesyłkę, zabrał pokwitowanie, pożegnał się i wyszedł. Gdy był kilkadziesiąt metrów od budynku, silna detonacja zrzuciła go z roweru. Ze stolarni wydobywał się dym. W wybuchu zginął czeladnik Krzysztof Kaim, a sam Ligenza został ciężko ranny. Dwie godziny później zmarł w szpitalu. Milicyjne dochodzenie nie pozostawiało wątpliwości. W paczce dostarczonej przez listonosza znajdowała się bomba. W stolarni odnaleziono jej szczątki: kawałki drewna i blachy, drut, mosiężne zawiasy i resztki opakowania, na którym zielonym atramentem wypisano dane odbiorcy. Dzięki zeznaniom rodziny szybko ustalono podejrzanego. Był nim sąsiad i daleki krewny Ligenzy Janusz Głowacki. Ich rodziny od lat były w sporze, który zakończył się sprawą sądową i wyrokiem niekorzystnym dla Głowackiego. Świadkowie zeznali, że po decyzji sądu mężczyzna odgrażał się, że "wykończy” Ligenzę. To wystarczyło, by go aresztować. Ten nie przyznawał się do winy, a analiza pisma na blankiecie adresowym wykluczała, żeby to on nadał paczkę.

Po kilku dniach śledczy musieli wypuścić Głowackiego na wolność. Dochodzenie trwało nadal. Do pracy włączyła się Służba Bezpieczeństwa, która otoczyła go siecią konfidentów. Dzięki temu ustalono, że rok wcześniej próbował kupić od jednego z górników materiały wybuchowe. Ale i ta poszlaka nie była wystarczającym dowodem dokonania zamachu. W końcu esbecy dotarli do młodego górnika Mirosława Kaczmarka, który zwierzył się znajomemu, że został skłoniony do zbudowania urządzenia, które mogło zostać wykorzystane do zdetonowania bomby. Kaczmarek został natychmiast zatrzymany. Podczas przesłuchania powiedział, że Janusz Głowacki poprosił go o zbudowanie drewnianej skrzynki. Umieszczone w niej były bateria i lampka, która zapalała się po otwarciu wieczka. Był też zamek z kluczykiem uruchamiający instalację. Głowacki nie wyjaśnił, do czego miało służyć urządzenie. Jakiś czas później pojawił się u Mirosława Kaczmarka i poprosił, by zaadresował paczkę i wysłał ją pocztą. Gdy Kaczmarek usłyszał o wybuchu i śmierci ludzi, domyślił się, że zbudował bombę. Jego obawy potwierdziły fragmenty znalezione w stolarni, które pokazano mu podczas przesłuchania.

Pod koniec listopada 1965 r. doszło do innego wybuchu. W lesie w okolicach Piły na miejscu zginął dziewiętnastolatek pracujący przy układaniu drewna. Zamach bombowy był oczywisty, bo miejsce od lat było wolne od niewybuchów, a kilka dni wcześniej pracowali tam inni robotnicy. I tym razem na ślad podejrzanego naprowadziły zeznania krewnych ofiary. Także chodziło o konflikt sprzed wielu lat i zemstę. Jako zamachowca wskazano Stanisława Bednarskiego. Ku zaskoczeniu milicjantów w jego aktach znajdowały się dokumenty innej wybuchowej sprawy. W 1963 r. w ogródku sąsiada Bednarskiego doszło do eksplozji niewypału, w którym zginęło dwoje dzieci. Sprawę potraktowano jako wypadek.

Śledczych zainteresował ten zbieg okoliczności i zaczęli sprawdzać przeszłość podejrzanego. Okazało się, że Bednarski w 1956 r. przeniósł się do Piły z Romanowa w powiecie czarnkowskim. Tamtejsza milicja poinformowała, że i tam doszło do zamachu bombowego – w 1959 r. jego ofiarą padł rolnik Czesław Bogucki, od którego żądano 50 tys. zł okupu, grożąc śmiercią. Szantażysta jednak nie zgłosił się po odbiór pieniędzy. Dwa tygodnie później podczas prac na polu Boguckiego eksplodował pocisk artyleryjski. Rolnik zginął na miejscu, a jego żona straciła wzrok. Sprawcy zamachu nie schwytano. Teraz jednak udało się zdobyć próbkę pisma Bednarskiego, która okazała się identyczna jak pismo z anonimów z żądaniem okupu. Był to wystarczający dowód winy. Ale dopiero w trakcie przesłuchań wyszła na jaw jeszcze jedna zbrodnia, której dopuścił się bombiarz. W 1958 r. w Pile nad brzegiem Gwdy zainstalował poniemiecką minę przeciwpancerną. W jej wybuchu zginęło jedenaścioro dzieci. Przez wiele lat uważano, że był to wypadek. Bednarski wskazał też ogródek działkowy, w którym zakopał uzbrojony pocisk artyleryjski, i kolejną minę zamaskowaną w lesie w pobliżu Piły. Bomby podkładał z zemsty lub dla zabawy.

Cichy zabójca


9 maja 1969 r. w małym mieście na Dolnym Śląsku Kazimiera Siemaszko wezwała pogotowie do swojego męża. Po powrocie z miasta zaniepokoiło ją, że zbyt długo śpi, a gdy chciała go obudzić, okazało się, że nie daje oznak życia. Lekarz stwierdził zgon. Oględziny nie wskazywały przyczyny śmierci. Dopiero sekcja zwłok ujawniła, że we krwi zmarłego znajduje się 59 proc. karboksyhemoglobiny. Dla patologów było oczywiste, że Tadeusza Siemaszkę zabił czad, nazywany cichym zabójcą. Choć wszystko wskazywało na nieszczęśliwy wypadek, milicja rutynowo podjęła dochodzenie. I dość szybko nabrała podejrzeń, bo dwa miesiące wcześniej Kazimiera Siemaszko dopytywała w kurii biskupiej o możliwość uzyskania unieważnienia małżeństwa. Tam jednak dowiedziała się, że szanse są nikłe. Świadkowie zeznali, że w ich obecności wspominała o planach otrucia męża, a w razie niepowodzenia o popełnieniu samobójstwa. Kolejne doniesienia potwierdziły, że małżeństwo Kazimiery i Tadeusza nie było udane. Często dochodziło do konfliktów. Żonę widywano w lokalach nocnych w towarzystwie innych mężczyzn. Śledczy trafili wreszcie do apteki, w której próbowała kupić cyjanowodór lub cyjanek potasu, tłumacząc, że jest potrzebny do malowania jajek na święta. Była zła, gdy odmówiono jej sprzedania trucizny. Wreszcie kilka dni przed wypadkiem poprosiła gospodarza domu, by naprawił zasuwę w kominie kuchennego pieca. Ten jednak nie zdążył nawet zabrać się do roboty, bo usterkę usunął sam Tadeusz Siemaszko. Były to tylko poszlaki, ale śledczy mieli nadzieję, że podczas przesłuchania kobieta przyzna się do morderstwa. 14 lipca 1969 r. Kazimiera Siemaszko została aresztowana i zgodnie z przewidywaniami wyjawiła, że od dawna chciała zamordować małżonka. Szukała sposobu, który nie rzucałby na nią podejrzeń. Z radia dowiedziała się, że zatrucie czadem jest uznawane za wypadek lub samobójstwo. W dniu morderstwa napaliła w piecu i zamknęła komin, a sama wyszła z córką na zakupy. Po powrocie do domu otworzyła zasuwę, wywietrzyła mieszkanie i wezwała pogotowie. Nie spodziewała się, że milicja będzie prowadzić dochodzenie i odkryje motywy przestępstwa. Za morderstwo z premedytacją otrzymała wyrok 20 lat więzienia.

Cały a rtykuł o mord erstwac h w PRL można przeczytać w najnowszym numerze tygodnika "Wprost" (29 / 2013) .

Nowy numer "Wprost" od niedzielnego wieczora jest dostępny w formie e-wydania .

Najnowszy "Wprost" jest także dostępny na Facebook u 



Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...