Bunt Bridget Jones

Dodano:
Bridget Jones fot. materiały prasowe dystrybutora
To już nie jest zabawna komedia romantyczna. „Bridget Jones. Szalejąc za facetem” to historia o powolnym osuwaniu się w otchłań. Ale na własnych warunkach.

Bridget Jones nie była po prostu bohaterką dwóch bestsellerowych powieści satyrycznych i dwóch kasowych filmów. Helen Fielding dokonała, zapewne niechcący, czegoś znacznie większego: uczyniła z niej postać symboliczną, mocno nieuporządkowanego ducha swoich nieuporządkowanych, choć w sumie optymistycznych czasów. Korzystała przy tym ze sprawdzonych wzorców – książki „Dziennik Bridget Jones” (1996) i „W pogoni za rozumem” (1999) stanowiły luźną, choć fabularnie zadziwiająco wierną trawestację klasycznej prozy Jane Austen (czyli odpowiednio „Dumy i uprzedzenia” oraz „Perswazji”).

Ikona lat 90.

Ale Fielding nie zrzynała od Austen, lecz nasycała swoje powieści nową treścią, kreując portret wielkomiejskiej 30-latki, która nie tyle ugina się pod ciężarem społecznych zakazów i konwenansów, ile raczej cierpi od nadmiaru wolności, przede wszystkim wolności wyboru na wszelkiego rodzaju rynkach: konsumpcyjnym, zawodowym, seksualnym, matrymonialnym. Brytyjska pisarka znakomicie uchwyciła to, co badacze społeczni – zajęci ogłaszaniem końca historii – zaczęli wówczas dopiero zauważać: że życie w świecie, który jest jednym wielkim supermarketem, bywa przykre. Ale też nigdy wcześniej nadzieja na lepszą przyszłość nie była masowo wytwarzanym produktem.

Tylko jak znaleźć w tym zamęcie jakikolwiek punkt oparcia? Jeśli jesteś kobietą, idiotyczne poradniki i kolorowe czasopisma mówią ci tylko: musisz być młoda, piękna, spełniona, wyzwolona i ostra jak rzeźnicki nóż. Nieszczęsna Bridget zalicza kompromitujące wpadki i sypia z niewłaściwymi ludźmi, obsesyjnie próbuje kolejnych diet odchudzających i tworzy niekończące się, absurdalne listy spraw do załatwienia, zapija i zajada nieuniknione katastrofy, konferuje z grupą przyjaciół, ale grunt pozostaje niepewny i grząski. Ostatecznie (i paradoksalnie) okazuje się, że lekarstwem na wszystkie bolączki jest mężczyzna jakby wyjęty żywcem z XIX-wiecznej powieści, Mark Darcy, człowiek skała, skutecznie opierający się wzburzonemu oceanowi nowoczesności.

Ta historia o zagubionej, niezdecydowanej singielce przeszłaby pewnie niezauważona, gdyby nie sprytny trik zastosowany przez Fielding – Bridget Jones nie jest bowiem cierpiętnicą ani Kopciuszkiem, ale żywym człowiekiem. Klnie jak szewc, pali jak lokomotywa, uprawia dziki seks i opowiada o sobie z wielką, miejscami nawet trochę żenującą autoironią, wprowadzając przy okazji nowe zwroty do słownika swojej generacji. (Przypominam choćby o „bzykanku” – zawdzięczamy je właśnie uroczej mieszkance Londynu). A że Fielding wykazała się również ogromnym talentem komicznym, udało jej się przełamać schematy literatury pisanej przez kobiety dla kobiet, nie odebrawszy przy tym Bridget prawa do bycia bohaterką całkiem pasjonującej miłosnej bajki.

W kulturze popularnej każdy sukces przynosi z sobą modę – ostatecznie popkultura jest przede wszystkim sposobem zarabiania pieniędzy – więc do piór ruszyły natychmiast mniej utalentowane naśladowczynie, a krytycy wpisali chick lit, bo tak nazwano nowo powstały gatunek literacki, w nurt postfeminizmu. Ogromną popularność książek Fielding (ponad 15 mln sprzedanych egzemplarzy) ugruntowały udane adaptacje filmowe, niemniej zdawało się, że autorka pozwoli Bridget spokojnie się zestarzeć u boku Darcy’ego.

Nowe terytorium

Nic z tego. Kiedy jesienią 2012 r. Fielding ogłosiła, że pracuje nad trzecią częścią dzienników Jones, w brytyjskiej prasie zawrzało. A kiedy dodała, że akcję umieści współcześnie, a Bridget będzie panią po pięćdziesiątce, atmosfera jeszcze się podgrzała. Chick lit dla mamusiek? To jak Harry Potter na emeryturze. Twierdzono też, całkiem słusznie, że konkurencją dla nowej odsłony przygód Jones nie będą już humorystyczne powiastki o singielkach robiących karierę i szukających miłości, lecz sadomasochistyczne pornoromanse spod znaku „50 twarzy Greya”. Rok później „Bridget Jones. Szalejąc za facetem” ujrzała światło dzienne. Książkę przyjęto chłodno. „Pożegnanie Fielding z Bridget Jones jest tak płaskie jak słynne rozgotowane spaghetti jej bohaterki” – pisała recenzentka „The Telegraph”. „Helen Fielding straciła swój dar” – komentował „The Spectator”. Nie wszyscy byli tak surowi, ale dominowało przekonanie, że powrót Jones jest efektowny jak odgrzewane dowcipy. Krótko mówiąc, nie tylko nie da się wejść dwa (albo i trzy) razy do tej samej rzeki, ale też nie da się ponownie założyć tych samych barchanowych majtasów, przynajmniej w taki sposób, żeby wydawało się to zabawne.

Trzeba jednak pamiętać, że wraz z Bridget Jones, lat 51, wkraczamy na nowe, słabo rozpoznane terytorium. Rozczarowanie związane z odbiorem tej powieści – a także część problemów z samą książką – może mieć źródła w braku przygotowania zarówno publiczności, jak i autorki, do podjęcia kwestii dotąd uważanej w kulturze popularnej za wstydliwą. Bohaterki (oraz bohaterowie) chick litów i komedii romantycznych nie znikają nagle w odmętach kosmosu, ale po prostu się starzeją, podobnie jak wszyscy. Nie ma w tym wprawdzie nic przyjemnego, ale taka sytuacja wymusza zmianę punktu widzenia. O ile chce się cokolwiek dostrzec.

Czy opłaca się spojrzeć w lustro?

Fielding zagrała va banque. Nie chciała pisać powieści o starym małżeństwie, pragnęła za to znów wrzucić Bridget w kocioł miłosnych rozterek, cofając ją niejako do bramek startowych. Z zimną krwią uśmierciła Marka Darcy’ego, każąc mu wylecieć na minie w Darfurze, a z Jones na powrót uczyniła solistkę. A także wdowę z dwójką małych dzieci. Kiedy ją spotykamy, po czterech latach od śmierci męża, ma właśnie poważny dylemat – jak pogodzić 30. urodziny swojego chłopaka z 60. urodzinami przyjaciółki.

Ale Fielding ułatwiła sobie sprawę w jeszcze inny sposób: zrobiła z Bridget rentierkę – Darcy był bowiem zapobiegliwy i uposażył ją oraz dzieci na resztę życia. To dlatego Jones może tygodniami grzebać w niewydarzonym scenariuszu, jak również oddawać się szaleństwu mediów społecznościowych (uzależnia się od Twittera i kompulsywnie przegląda serwisy randkowe), ma solidny dom, niańkę i sprzątaczkę, a tym samym morze wolnego czasu i szerokie pole do popisu w sprawach sercowych. Czy w czasach kryzysu w ogóle może nas zainteresować ktoś taki? – pytali zirytowani brytyjscy krytycy.

Odpowiedź brzmi: może. Bo to nie jest książka o kryzysie. To jest książka o desperackim buncie przeciwko odchodzeniu w cień, przeciwko stawaniu się niewidzialnym. „O Boże, wyglądam, jakbym miała sto lat. Co powie Sergei? Jak ja się pokażę na antenie?” – pyta zrozpaczona przyjaciółka Bridget, dziennikarka telewizyjna, po tym jak dzieci Jones przyniosły ze szkoły wszawicę, a Jones niechcący rozprowadziła ją wśród znajomych. „Kochana, to jest coś, czego się zawsze obawiałam. Że uwięznę na jakiejś bezludnej wyspie, gdzie nie ma specjalistów od przedłużania włosów, gdzie nie ma botoksu, i będę musiała zobaczyć siebie taką, jaka jestem naprawdę”.

Fielding opowiada o tym buncie metodami właściwymi dla slapstickowej komedii o ludziach, którzy mimo sześciu krzyżyków na karku nie chcą, a może nawet nie potrafią dorosnąć. Jak niesławny Daniel Cleaver, już nie playboy, ale zapijaczony, obleśny frustrat lądujący co rusz w klinikach odwykowych. Jak inna przyjaciółka Bridget, Jude, która rzuca się w objęcia poznanych na wirtualnych randkach facetów proponujących jej erotyczne zabawy moczem. Jak sama Bridget usychająca z namiętności do chłopaka, który mógłby być jej synem. Bo też, z drugiej strony, ile warte jest takie szczere spojrzenie w lustro? Czy sprowadza się do tego, że człowiek zamyka się domu i – by skorzystać z metafory ukutej przez Fielding – daje się pożreć owczarkom alzackim? Taka uczciwość może i jest szlachetna, ale czy opłacalna?

Ciekawa w tym kontekście wydaje się reakcja polskich czytelniczek – tych, które czytały wersję oryginalną i podzieliły się swoimi uwagami na blogach. Pomijając śmierć Darcy’ego, którą uznano za upokarzający policzek, najbardziej bulwersujące okazało się to, że 50-letnia Bridget, matka dzieciom, chla, flirtuje z młodzieńcem za pomocą SMS-ów o pierdzeniu i rzyganiu oraz mówi „kurwa”. „To niesmaczne. Tak nie wypada” – puszą się czytelniczki. Może właśnie dlatego ta książka jest ważna – nawet jeśli trudno ją nazwać wybitną – bo pokazuje, że owszem, wypada, ponieważ każdy starzeje się na własny rachunek i tak, jak mu się akurat podoba. Tyle przynajmniej mamy pożytku z tej dość podłej epoki.

Tekst pochodzi z 10 nr Tygodnika Wprost

Najnowszy numer "Wprost" jest  dostępny w formie e-wydania .  
Najnowszy "Wprost" jest także dostępny na Facebooku .  
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania .

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...