Bez ślubu, bez kłopotów
To najmniej od 1945 r. Przyczyn jest kilka. Na zawarcie związku małżeńskiego decydują się najczęściej osoby w wieku 25-30 lat, a tych z powodu demograficznego niżu jest coraz mniej. Sporo młodych ludzi zdecydowało się też na wyjazd z Polski. Poza tym w coraz większym stopniu akceptujemy związki nieformalne. Jak pokazuje sondaż CBOS, rezygnację z małżeństwa bądź jego odkładanie akceptuje ponad 60 proc. Polaków.
Liczba związków na kocią łapę rośnie. Szacuje się, że w 2011 r. było ich ponad 640 tys. – nawet aż o 60 proc. więcej niż w 2002 r. Przybywa również dzieci z nieprawego łoża. W takich związkach rodzi się już ich 21 proc. Eksperci podkreślają jednak, że często do rezygnacji z małżeństwa zachęcają źle działający system i niektóre przepisy.
BO ŁATWIEJ O POMOC
– W Polsce mamy do czynienia z paradoksem. Państwo kurczowo trzyma się pojęcia tradycyjnej rodziny, a każdego, kto żyje inaczej, traktuje jak nieudacznika, któremu na siłę trzeba pomóc. Niektórzy myślą więc: czemu na tym nie skorzystać? – mówi Piotr Szukalski, socjolog i demograf z Uniwersytetu Łódzkiego. Z opublikowanego przez niego raportu „Urodzenia pozamałżeńskie w Polsce” wynika, że w naszym kraju są już powiaty, w których co drugie dziecko rodzi się w nieformalnym związku. Zależność jest prosta: im wyższe bezrobocie w regionie, tym więcej takich urodzeń. – To taka przedsiębiorczość ubogich. Tam, gdzie trudno o pracę i godziwe zarobki, bardzo ważną rolę w budżetach rodzin stanowi wsparcie od państwa, a ludzie doskonale wiedzą, że samotnemu łatwiej. Więc nawet jeśli myślą o małżeństwie, to je odkładają. No bo „teraz się nie opłaca” – dodaje Szukalski. Na forach internetowych można znaleźć mnóstwo wpisów osób, które w ten właśnie sposób tłumaczą swój „samotny” status. – Nikogo nie oszukuję. Mamy dziecko, ale mój chłopak nie ma pracy i szuka jej za granicą. Nie ma dochodów, a ja mam tu pomoc w postaci stałych pieniędzy – pisze Marlena.
Andrzej Sadowski, ekonomista z Centrum im. Adama Smitha, także jest zdania, że taki system może zachęcać do wychowywania dzieci przez samotne matki i być powodem rosnącej liczby urodzeń w związkach pozamałżeńskich. – Taką samotną matką pod wieloma względami po prostu opłaca się być – stwierdza. A weryfikacja, czy ktoś jest nią rzeczywiście, czy tylko na papierze, jest często bardzo trudna, jeśli nie niemożliwa.
BO PRZEDSZKOLE
Ta „pomoc na siłę”, o której mówi Piotr Szukalski, to jednak nie tylko sprawa dostępu do finansowej pomocy ze strony państwa. Samotnemu łatwiej na przykład o miejsce dla dziecka w przedszkolu. A to, biorąc pod uwagę małą liczbę tych miejsc, łakomy kąsek dla wszystkich – bez względu na sytuację materialną i społeczny status. – Może gdyby nie to przedszkole, to dziś bylibyśmy małżeństwem? – tłumaczy Anna, 30-latka z Warszawy. – No, ale zaszłam w ciążę przed ślubem. Potem się urodziła Joasia. I stwierdziliśmy, że jakoś tak dociągniemy do trzech lat. Miejsce w przedszkolu znalazło się bez problemu. A teraz? Już jakoś nie spieszy nam się po ten papierek – tłumaczy. Jest nomen omen prawnikiem, jej mąż Tomek – dziennikarzem.
W ubiegłym roku rekrutacja do przedszkoli wyjątkowo obnażyła ten absurd. Były placówki, gdzie grubo ponad połowę przyjętych stanowiły dzieci samotnych matek. Dyrektorka jednej ze stołecznych placówek podkreśla, że w ten sposób mogą stracić te matki, które naprawdę potrzebują pomocy. – Bo jak stwierdzić, czy samotna naprawdę, czy samotna na niby? – pyta. W grudniu ubiegłego roku Sejm przyjął ustawę, która przynajmniej teoretycznie ma ten prawny absurd ograniczyć. Pierwszeństwo w przyjęciu do przedszkola mają mieć rodziny wielodzietne, czyli takie, które mają troje lub więcej dzieci. Samotni także mogą liczyć na preferencje, ale możliwe będą kontrole. Czy to zadziała? Niektórzy są sceptyczni.
Młodzi ludzie, którzy jednak zdecydowali się na ślub, jednym tchem wymieniają przepisy, przez które teraz odbijają się od ściany. – Planowałam się zatrudnić w firmie męża, bo się opiekuję dzieckiem i chciałam pracować w niepełnym wymiarze. Wtedy się okazało, że bardziej by się opłacało, gdybyśmy nie byli małżeństwem! Dużo korzystniej byłoby mojemu mężowi zatrudnić konkubinę. To przecież absurd – przekonuje Elżbieta, 35 lat. Chodzi o jeden z antyrodzinnych przepisów, jaki obowiązuje w Polsce: zgodnie z prawem koszt zatrudnienia współmałżonka nie może być włączony w koszty uzyskania przychodu. – Choć w przypadku zatrudnienia osoby obcej – tak – tłumaczy Sadowski. To tylko przykład. Inni wskazują też na politykę niektórych banków. Bo bywa, że rodzina, w której np. matka nie pracuje, ma niewielkie szanse na kredyt. Inaczej by było, gdyby mężczyzna – głowa tej rodziny – był singlem i złożył wniosek sam. Wówczas nie będzie bowiem obarczony kosztami utrzymania niepracującej żony. Bo to, czy nie musi np. utrzymywać niepracującej konkubiny, banku już nie interesuje.
BO NIEPEWNOŚĆ
Spora część młodych, przeprowadzając wstępne kalkulacje, wstrzymuje się z decyzją o zawarciu małżeństwa z powodu niepewnej przyszłości. Zanim nie osiągną pewnego pułapu stabilizacji finansowej, nie decydują się też na dzieci. – Mam znajomych, którzy wyjechali do Londynu i dopiero po kilku latach, gdy się względnie dorobili, wrócili do kraju i sformalizowali związek – mówi Sadowski. – Kwestia ekonomiczna bierze górę. A okazuje się, że korzyści ekonomiczne z bycia w małżeństwie nie są specjalnie duże – tłumaczy. Są jednak i tacy, którzy przyzwyczajają się do życia w konkubinacie i nie decydują się na sformalizowanie związku. Bo jak tłumaczą, obrączka nie jest czymś, czym można się pochwalić np. na klasowym spotkaniu. Wrażenie robi kariera, dom czy samochód. Nastąpiła zmiana priorytetów. Młodzi, zwłaszcza ci z dużych miast, stawiają najpierw na osiągnięcia zawodowe i finansową stabilizację, a później na rodzinę i ślub z partnerem. – Mnie ta kalkulacja nie razi – mówi dr Wojciech Kulesza ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie specjalizujący się w psychologii związków. Przyznaje jednocześnie, że ta kalkulacja istniała zawsze, ale teraz to już postępujący trend.
A może namawianie młodych ludzi do ślubu to tylko relikt dawnych czasów? Joanna Kluzik-Rostkowska, kiedyś wiceminister pracy i polityki społecznej, teraz szefowa resortu edukacji, podkreśla, że z punktu widzenia państwa formalizacja związku jest jednak ważna. – Doświadczenie polskie pokazuje, że związki formalne są stabilniejsze i częściej się decydują na dzieci. Nie wnikam dlaczego, ale tak jest. Prawo powinno więc zachęcać pary do zawierania małżeństw – podkreśla. Przyznaje, że nie zawsze tak jest i to jest problem. – Od dawna wiemy, że są powody, dla których ślub w sensie finansowym się nie opłaca – podkreśla.
Część ekspertów wskazuje też na minusy zwiększającej się liczby par bez ślubu. Po pierwsze, w nieformalnym związku łatwiej się rozstać i często można to zrobić pochopnie. Konieczność uzyskania rozwodu zawsze jest jednak swojego rodzaju hamulcem. Zanim zostaną dopełnione procedury, jest czas na refleksję. Nie oznacza to, rzecz jasna, że nieformalne związki to niebieskie ptaki żyjące na luzie i bez zobowiązań. To w większości normalne rodziny borykające się z wszystkimi życiowymi problemami, mające jasno wyznaczone cele. Zresztą wiele osób w związkach nieformalnych nie wyklucza, że w końcu obrączkami się wymieni. Bo przecież brak ślubu to także brak wspólnoty majątkowej i dziedziczenia, a przecież „wszystko może się zdarzyć”. Jednak, jak podkreślają praktyczni Maria i Piotr, w testamencie można zapisać wszystko na dziecko, które jako pierwsza grupa podatkowa uniknie podatku od spadku. Wiele spraw można załatwić u notariusza. Maria boi się też jednego. – Gdyby Piotrek trafił do szpitala, niczego się nie dowiem o jego stanie. To jest dopiero absurd. No cóż... Najwyżej weźmiemy ślub. A może wcześniej? To tylko nasza decyzja. Tekst ukazał się w numerze 9/2014 tygodnika "Wprost".
Najnowszy numer "Wprost" będzie dostępny w formie e-wydania .
Najnowszy "Wprost" będzie także dostępny na Facebooku .
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchani a.