Wenecja 2014: Wybitny miniserial o życiu

Dodano:
Na Lido konkursowe filmy zawodzą. Ale świeżość wniósł wspaniały, czteroodcinkowy miniserial „Olive Kitteridge”.

Na tegorocznym festiwalu dużo jest historii o meandrach uczuć. Zwykle koszmarnych. We francuskich „Trzech sercach” Benoit Jacquota inspektor podatkowy miota się po ekranie nie wiedząc, czy bardziej kocha swoją żonę czy jej siostrę (wybór między Chiarą Mastroianni a Charlotte Gainsbourg), we włoskim „Hungry Hearts” Saverio Constanza ojciec nie umie sprzeciwić się matce, która głodzi ich dziecko, a w „Cenie sławy” Xaviera Beauvois złodziej zwłok Charliego Chaplina (sic!) zdobywa serce cyrkowej woltyżerki.

Po tych pretensjonalnych fabułach o porywach serca starej Europy wytchnienie przyniósł miniserial „Olive Kitteridge” - świetna adaptacja książki Elizabeth Strout, czterogodzinna opowieść o kilkudziesięciu latach życia dojrzałej pary w małym, amerykańskim miasteczku. Reżyserka, Lisa Cholodenko, przeskakuje w czasie. Pokazuje wspólne kolacje małżeństwa Kitteridge'ów, błahe rozmowy i przełomowe zdarzenia. Różnicę charakterów. Moment kryzysu związku, kiedy oboje fascynują się innymi osobami. Wychowywanie syna. Później jego usamodzielnienie się i ślub. Wylew ojca.

- Ten projekt miał mnie przygotować do chwili, kiedy mój syn wyfrunie z gniazda – mówi mi w wywiadzie Frances McDormand. To ona kupiła prawa do powieści, znalazła autorkę scenariusza Jane Anderson, reżyserkę. I genialnie zagrała główną bohaterką - tytułową Olive. Kobietę nękaną przez depresję, wyobcowaną z prowincjonalnej wspólnoty, zrzędliwą. Ale w swojej oschłości kochającą i oddaną. Szukającą własnej recepty na szczęście.

- Małomiasteczkowa Ameryka niesłusznie kojarzy się z osobami ospałymi i niezdolnymi do działania – tłumaczy. - To bardzo silni ludzie, którzy wierzą, ze są potrzebni, dopóki mogą robić coś dla innych i stawiać czoła przeciwnościom losu. Może dlatego, kiedy przestają dorastać do tej wizji siebie, rodzą się nieszczęścia.

Cholodenko pokazała nieoczywistości relacji międzyludzkich. Radość bywa tu chwilowa i ulotna. Miłość pełna jest zadr i niespełnień. A inteligencja i świadomość siebie wcale nie idzie w parze ze spełnieniem. Ale przecież kocha się za wady. I właśnie te ludzkie wady, pokazane z tolerancją i szacunkiem, sprawiają, że „Olive...” nie pozwala o sobie zapomnieć.

W Wenecji miniserial puszczano na jednym, czterogodzinnym seansie. I dobrze. Dzięki temu łatwiej dostrzec kunszt autorów, precyzyjną konstrukcję historii, która płynie na ekranie z nurtem małomiasteczkowego życia. Motywy, które pojawiają się w pierwszej części powracają w kolejnych, luźno rzucone w dialogach zdanie na początku tłumaczy koniec. To efekt długiejwspółpracy Anderson i McDormand.

- Obie mamy domy w Północnej Kalifornii, adoptowanych synów z Peru i podobne zainteresowania – opowiadała mi aktorka. - Jeździłyśmy razem gdzieś daleko od Nowego Jorku, brałyśmy lekcję yogi, a później godzinami romawiałyśmy o „Olive...”.

Powstała piękna opowieść, która przywodzi na myśl opowiadania Alice Munro. Prowincjonalna, niewielka mieścina kryje olbrzymie dramaty i tragedie. Namiętności, depresje, niespełnienia. Ale wszystko to skrywa gruba warstwa obyczajów, etykiety, rutyna. Pozory, o które wszyscy walczymy na co dzień.

Kiedy wychodzę z pokazu, na Lido zrywa się burza. Chroniąc się przed deszczem, rozmawiam z ludźmi tłoczącymi się pod niewielkim daszkiem. Ktoś pyta o czym jest „Olive Kitteridge”. O miłości, mijaniu się ludzi, budowaniu związku, żalu, tęsknotach, niezrealizowanych marzeniach, szczęście, które zawsze docenia się zbyt późno. Najuczciwiej byłoby powiedzieć „O życiu”.

Krzysztof Kwiatkowski, Wenecja

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...