Teksty roku: Dziennikarz ma uwierać

Dodano:
Teksty roku: Dziennikarz ma uwierać (fot. Wprost) Źródło: Wprost
- Właściciele mediów mają swoje interesy. Ale opinia publiczna ma narzędzia, aby zmuszać ich do patrzenia władzy na ręce – mówi prof. Piotr Przytuła, medioznawca z St. Cloud State University w Minnesocie.
(Tekst pochodzi z nr 29/2014)

Co afera taśmowa mówi o dziennikarzach, politykach i społeczeństwie?

Jeśli chodzi o samą aferę, ocenę etyczną powinni wydać Polacy. Ale po wybuchu afery miałem wrażenie, że wytworzył się klimat, w którym to media były obwiniane za jej wybuch. Tymczasem media właśnie powinny przekazywać to, co się dzieje. Natomiast społeczeństwo ma decydować, co jest trywialne, a co bulwersujące. Dziennikarz nie powinien od samego początku wchodzić w buty oceniających.

Co można opublikować, a czego nie?

Generalnie im więcej informacji jest dostępnych, tym lepiej dla opinii publicznej i głosujących. To oni powinni oceniać informacje. Na przykład w USA podczas afery Clintona i Lewinsky taki właśnie był ton debaty publicznej – im więcej wiemy, tym lepiej. Dlaczego dziennikarze mieliby zakładać, że wiedzą lepiej niż zwykły obywatel, jak oceniać informacje?

A jak pan ocenia reakcję premiera na wybuch afery?

Premier Tusk powinien był wdrożyć zarządzanie kryzysowe, bo jego zadaniem było zażegnanie kryzysu w sposób błyskawiczny. Nie widziałem, żeby coś takiego miało miejsce. Co jakiś czas wypływają kolejne taśmy.

W Polsce debata skupiła się na kwestii, czy można publikować informacje pochodzące z nielegalnych podsłuchów.

Za każdym razem należy zadać sobie pytanie, komu te informacje służą. Ja stoję po stronie opinii publicznej, niech to ona zdecyduje, kogo dyskwalifikuje publikowanie danej informacji: dziennikarza czy polityka.

Niektórzy twierdzą, że publikacja taśm obniża standardy etyczne, bo wręcz zachęca ludzi do nagrywania innych.

To pójście na łatwiznę. Nie można winić mediów za publikację treści. To prawda, taśmy są nielegalne, jeśli ludzie chcą się nad tym zastanowić, to dobrze. Ale jeśli ludzie myślą, że treść nagrań jest ważna, że idą za nią pewne pytania i jakaś odpowiedzialność, to trzeba to brać pod uwagę. Jeśli na tych taśmach ktoś rozmawiałby o prywatnych problemach swoich dzieci czy sprawach intymnych, to jasne, że niekoniecznie trzeba o tym pisać. Ale jeśli ktoś mówi o korupcji i sprawach publicznych, to działa właśnie ta zasada – im więcej dostępnych informacji, tym lepiej.

Twierdzi pan, że w demokracji media z założenia muszą postrzegać rząd jako rywala.

W USA to jest standard. Dziennikarz nie jest rzecznikiem rządu ani jego przyjacielem. Dziennikarz powinien być dla rządu cierniem w czterech literach. Jego zadaniem nie jest stabilizowanie rządu, ale jego kontrola. Nawet Richard Nixon, prezydent USA, który nie lubił mediów, powtarzał, że opinia publiczna odnosi najwięcej korzyści, jeśli relacja między mediami a rządem jest relacją rywalizacji.

A jeśli tak nie jest? Socjologowie Peter Bachrach i Morton Baratz piszą w pracy „Dwie twarze władzy”, że w każdym systemie władzy liczą się nie tylko polityczne decyzje, ale też tak zwane niedecyzje, czyli wybór rzeczy, o których się nie decyduje i nie pisze. W tym sensie milczenie mediów rzeczywiście często jest złotem.

To prawda. Dlatego w idealnym dla polityka świecie media chodziłyby na jego smyczy. Najlepiej, żeby były jego agencją PR i przekazywały te informacje, które się im podrzuca. Ale oczywiście media muszą być wyczulone, czy nie są wykorzystywane.

Łatwo mówić, trudniej zrobić, zwłaszcza jeśli media otrzymują pieniądze za reklamy rządowe. Wtedy milczenie się opłaca.

W Polsce państwo często opłaca reklamy w mediach. Ale w Stanach robią to głównie korporacje. Pamiętam historię sprzed kilku lat, gdy w „Los Angeles Times” opublikowano krytyczny tekst o General Motors. Korporacja, która była też reklamodawcą gazety, miała przez artykuł kłopoty. Dlatego wycofali reklamy o wartości 20 mln dolarów. Wiedziało o tym początkowo tylko środowisko dziennikarskie, bo oczywiście General Motors karało po cichu. Ale gazeta wciąż istnieje, więc ostatecznie musiała zbilansować te straty w formie innych korzyści, takich jak wzrost czytelnictwa. W końcu dla niej działanie w interesie czytelnika to dobry PR. Podobnych historii jest mnóstwo, ale nie wszystkie kończą się dobrze. Poza tym współpraca mediów z korporacjami jest mniej niebezpieczna niż współpraca z państwem. Bo firmy mają tylko instrumenty finansowe, aby wpływać na media, a państwo może wykorzystywać nie tylko reklamy, lecz także presję polityczną. Gdy reklamodawcy chcą zmieniać publikowane przez media treści, to jest to bardziej niż karygodne. Ale jeśli to samo robi rząd, który próbuje nagradzać – jak to ujął Andrzej Wajda – „przyjazne media”, to w niebezpieczeństwie jest system demokratyczny jako całość. Bo w prawdziwej demokracji dobre i odpowiedzialne media nie powinny być przyjazne rządowi. Jeśli tak się stanie, to niestety znaczy, że media straciły swoją rolę kontrolną i nie są już nadzorcą rządu.

Czy obiektywizm mediów w ogóle istnieje?

Nie istnieje, bo dziennikarstwo to także biznes. Jak dobrze zna pan poglądy polityczne właściciela swojej gazety?

Nie za bardzo.

Mimo wszystko wielu dziennikarzy stara się te poglądy wyczuwać. To jest gdzieś z tyłu głowy i dlatego media często odzwierciedlają polityczne i społeczne poglądy właścicieli. To wcale nie jest złe, bo ludzie mają różne poglądy i można mimo wszystko znaleźć właścicieli, którzy w interesie gazety będą dbać o obiektywizm swoich dziennikarzy. Ale nie wszyscy są tacy. Kiedyś powiedziałem jednemu z właścicieli mediów w Minnesocie, zresztą polskiego pochodzenia, że jego dziennikarze mają podobne do niego opinie. Odpowiedział: oczywiście, gdyby było inaczej, to bym ich zwolnił.

Może jedne media są bardziej obiektywne, a inne mniej?

Najbardziej wrażliwe na brak obiektywizmu są media, które posiadają bardzo wyspecjalizowanych reklamodawców. Na przykład magazyny dla rolników – nie zdobędą reklamy Sony ani Panasonica, ale będą reklamować nawozy. Spektrum ich reklamodawców jest bardzo wąskie, dlatego czują, że nie mogą żadnego stracić, bo to grozi bankructwem. Ale już taki „New York Times” ma więcej wolności, bo spektrum jego reklamodawców jest bardzo szerokie.

Im bardziej różnorodni reklamodawcy, tym więcej wolności dziennikarskiej?

Tak, ale niestety dziś w mediach jest trend do zawężania puli reklamodawców. Firmy chcą mieć kampanie celowane, dlatego docierają do magazynów niszowych, bo o ich czytelnikach wiele wiadomo. Jak chcę sprzedawać nawozy, to idę do magazynu dla rolników. W USA mamy nawet magazyny dla fanów marszów w rakietach śnieżnych. W ciągu ostatnich 20 lat „New Yorker” przeszedł transformację, stracił czytelników, ale gazeta stała się bardziej zyskowna, bo dotarli do takich czytelników, których pożądają reklamodawcy.

A kryteria tego pożądania?

Ci ludzie powinni mieć po pierwsze konkretne zainteresowania konsumpcyjne, a po drugie powinni być bogaci. Bo bogaci konsumują więcej. Oczywiście najlepiej, jeśli spełniają oba kryteria naraz.

Załóżmy, że jestem właścicielem mediów i mam już dobrych reklamodawców. Jak powinienem walczyć o obiektywizm swojej gazety?

Zacznijmy od tego, że obiektywizm nie istnieje, choćby z tego powodu, że zanim jeszcze dotknie pan klawiatury jako dziennikarz, decyduje pan, o czym pisać, a o czym nie. Ma pan pięć tematów, a wybiera dwa. Coś pan przemilczy, o czymś nie napisze, żeby napisać o czymś innym. Ale choć obiektywizm nie istnieje, to trzeba próbować o niego walczyć. Tyle że mądrze. Bo w wielu przypadkach w USA obiektywizm mediów pojęty jest jako zupełny brak oceny. Dziennikarz zbiera informacje z wielu źródeł, prezentuje je, a na końcu zamiast interpretacji wychodzi z tego mozaika pozbawiona głębszego sensu. W trosce o obiektywizm traci go. Nie zajmuje się kontekstem ani źródłem informacji, które też może mieć swoje interesy. Na przykład gdy powojenny senator Joseph McCarthy ogłosił, że w Departamencie Stanu USA jest 205 szpiegów, dziennikarze często myśleli, że to przecież senator, ma wiedzę z pewnych źródeł. Nie przyszło im do głowy, że może mieć też jakiś cel polityczny w podawaniu takich informacji. Dlatego o wiele bardziej od amerykańskiego rynku mediów podoba mi się brytyjski, bo tam nikt nie udaje obiektywizmu i od razu wykłada się karty na stół. Tytuły reprezentują pełną gamę poglądów, ludzie znają linie światopoglądową gazet i wybierają tę, która im pasuje.

Jeśli nie obiektywizm, to może istnieje chociaż neutralność rozumiana jako oddzielanie faktów od interpretacji? Czy jednak media zawsze pozostaną zakładnikiem pieniądza, który za nimi stoi?

W USA jest takie powiedzenie, że wolność prasy należy do tego, kto jest jej właścicielem i właśnie właściciel cieszy się największą wolnością słowa. Czy to prawda? I tak, i nie. Siła rażenia mojego bloga jest nieporównywalna do siły rażenia, jaką ma właściciel dużego dziennika. Ale z drugiej strony mój blog może czasem zostać podchwycony przez wielkie media.

Mówi się, że media to strażnicy wolności. Ale znając zależność mediów od kapitału i polityki, można zapytać za rzymskim poetą Juwenalisem: kto ma strzec strażników? Kto ma pilnować dziennikarza, aby nie odjeżdżał w prywatę swoją lub właściciela mediów?

To arcytrudne zadanie, ale są cztery główne sposoby walki o obiektywizm w mediach. Ten problem został poniesiony już w 1947 r. w USA. Był to czas koncentracji kapitału i własności, także w mediach. Powstała Komisja Hutchinsa, która miała odpowiedzieć na pytanie o rolę mediów. Składała się z profesorów i po czterech latach doszła do wniosku, że trzeba powołać instytucje monitorowania mediów w postaci organizacji non profit. Chodziło o centra badania mediów, które nieustannie analizują informacje w CNN czy „Washington Post”, szukając przejawów stronniczości i politycznych uprzedzeń.

Tylko że także te instytucje są finansowane przez ludzi, którzy mają polityczne interesy.

Tak, dlatego jedne centra są bardziej lewicowe, inne bardziej prawicowe. Ale dzięki temu, że one istnieją, dowiadujemy się o stronniczości po obu stronach politycznej barykady. Ludzie o tym słyszą i mogą zdecydować sami, którym mediom zaufać.

Jak jeszcze można zwiększyć neutralność mediów?

Drugim sposobem jest instytucja redaktora społecznego. To ciekawa instytucja: człowiek, który jest reprezentantem opinii publicznej w gazecie i ma być odporny na polityczne naciski. Gazeta zatrudnia go na z góry określoną liczbę lat i po upływie tego czasu już nie może przedłużyć z nim kontraktu. Chodzi o to, aby redaktor nie został wessany w gazetowe tryby. Takie osoby piszą potem świetne artykuły, na przykład o tym, jak ich własna gazeta ustawia się po stronie Obamy albo jak wspiera republikanów. Dzięki temu wybudzają ludzi ze snu o obiektywizmie. Trzecim sposobem walki o neutralność mediów są oczywiście procesy sądowe. Czwartym – tak zwane rady mediów (ang. news councils). Mamy je tylko w kilku stanach, składają się w połowie z lokalnych społeczników, w połowie z dziennikarzy. Ich celem jest zmniejszenie dystansu między ludźmi a mediami. Powiedzmy, że lokalna gazeta zaczyna szkalować Polaków. Mogę z tym zgłosić się do rady mediów, pokazać dziesięć artykułów przeciw Polakom jako dowód. Wtedy rada wzywa dziennikarzy, odbywa się spotkanie z opinią publiczną. Rada nie nakłada żadnych kar, bo nie ma takich uprawnień, ale każdy zacznie o tym pisać. To świetny pomysł, który przyszedł ze Skandynawii.

Czy da się w jednym zdaniu podsumować zadania, jakie stoją przed mediami?

Media mają pokrzepiać pokrzywdzonych i nękać pokrzepionych.


Prof. Piotr Przytuła zajmuje się społeczną rolą mediów, etyką mediów oraz public relations. Jest członkiem Komisji Fulbrighta.


Najnowszy numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania

"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania

Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku 

Oraz na  AppleStore GooglePlay

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...