Koncert Artura Rojka w Warszawie - relacja

Dodano:
Artur Rojek (fot. mat. promocyjne)
Artur Rojek kontynuuje swoją trasę koncertową po Polsce. Wybrałam się na jego niedzielny koncert w warszawskim Palladium. Widząc wcześniej jego dwa występy na festiwalach ustawiłam poprzeczkę dość wysoko. Muzyka i wokal na poziomie plus dobre show to "rojkowe" znaki jakości, których według mnie nie mogło zabraknąć. W Palladium zostałam jednak zaskoczona.
Spośród koncertów Artura Rojka, na których byłam, ten  na pewno był na najwyższym muzycznym poziomie. Może być to zasługa wypadku na nartach, który spowodował, że wokalista nie mógł jak zazwyczaj grać na gitarze. Jak podkreślił, przez tę sytuację utwory musiały zostać przearanżowane w ten sposób, aby nie wymagały obecności gitary. O ile Artur Rojek nie jest złym gitarzystą, o tyle trzeba przyznać, że nowe wersje dostarczyły zupełnie nowych doznań, pozwoliły na doświadczenie utworów artysty na innym poziomie, który moim zdaniem był dużo ciekawszy.

Momentami zespół zwracał się mocniej w stronę elektroniki (warto tu wspomnieć cover Son Luxa, jak również nietypową, nieco industrialowo-shoegazową wersję "Ring of Fire" Johnny'ego Casha), innymi podróżował w no-wave'owe zakamarki. Brzmienie było potężne, a wokal oddawał jak nigdy wszystkie rodzaje emocji – od delikatnych w "Kot i Pelikan" do bardzo silnych, wściekłych i rozpaczliwych jak w hicie "Beksa", którego aranżacja powaliła publikę na kolana. Podobnie było zresztą w przypadku pozostałych utworów. Pod względem muzycznym nie można się przyczepić do niczego, można tylko krzyczeć "chcemy więcej!". Jeśli taki jak ten koncert będzie następny album to można się tylko cieszyć.

Nieco gorzej niż zazwyczaj było pod względem show. Artur Rojek przyzwyczaił nas do tego, że jest raczej skryty i nie utrzymuje stałego kontaktu z publicznością, mówiąc tylko co jakiś czas krótkie zdania. Nikt nie spodziewał się, że tym razem będzie inaczej. Jednak zazwyczaj show uzupełniały chóry dzieci i seniorów, jak również efekty w postaci konfetti podczas utworu "Syreny". Na koncercie w Palladium jedyną "pozamuzyczną" atrakcją były światła, na które uwagę zwrócił sam Rojek pytając fanów, czy im się spodobały (przy okazji złożył też życzenia urodzinowe swojemu technicznemu).

Na szczęście brak efektów specjalnych nie umniejszył jakości całego koncertu. Muzyczne eksperymenty i moc dźwięku sprawiły, że mało kto płakał nad brakiem chórów, czy też konfetti. Większość z klubu wyszła pod głębokim wrażeniem możliwości wokalnych, muzycznych, a przede wszystkim twórczych Artura Rojka. Bardzo satysfakcjonująca była również setlista – oprócz sięgnięcia po wspomniane hity ze "Składam się z ciągłych powtórzeń" oraz covery Son Luxa i Johnny'ego Casha, Rojek przypomniał też publiczności swój poprzedni projekt – Lenny Valentino.

Podsumowując - Artur Rojek po raz kolejny udowodnił, że pozostaje w czołówce, jeśli chodzi o polską scenę muzyczną. Można powiedzieć, że wspina się coraz wyżej po szczebelkach artyzmu. Jego liczne wycieczki w odmienne inspiracje muzyczne dowodzą, że to coraz pełniejszy artysta, który mimo długoletniej kariery wciąż się rozwija i zaskakuje. Nie pozostaje nic jak czekać na następny album i, oczywiście, kolejną trasę koncertową.
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...