Koncert Laibach w Warszawie – relacja

Dodano:
Laibach, fot. By Gruppe LAIBACH (www.laibach.org) [CC BY-SA 3.0 (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0)], via Wikimedia Commons
W stołecznym Palladium po raz kolejny pojawił się zespół Laibach, który od dłuższego czasu podróżuje po świecie w ramach trasy "Spectre". Słoweński zespół znany jest ze swojej kontrowersyjnej stylistyki, która może przywodzić na myśl faszyzm, jednak zdecydowanie odcina się od takiego światopoglądu. Podczas koncertu dało się słyszeć komunikat "Prosimy - żadnego sieg-heilowania!". W Warszawie dali pokaz przekroju swoich umiejętności – od prezentowania utworów tanecznych, przez ciężką elektronikę po symfoniczne wariacje.
Zaczęło się od ambitnych, skomplikowanych kompozycji elektroniczno-symfonicznych uzupełnionych niemalże operowym wokalem. W takim klimacie, przeplatanym patetycznymi, marszowymi utworami, przebiegła pierwsza część koncertu. Przed drugą zakomunikowano 10-minutową przerwę, podczas której narrator zachęcił publiczność do "schłodzenia" się. Rzeczywiście było po czym, ponieważ show Laibach jest niesamowicie energiczne i angażujące. Jest także niepokojące, wywołujące u widza strach połączony z magnetycznym przyciąganiem.

"Teraz wszyscy tańczą!"

Podczas drugiej części show królowały dużo bardziej energiczne rytmy. Zaczęło się co prawda spokojnie, od tryptyku "Warszawa 1944", którego fragmentem są śpiewane częściowo po polsku "Warszawskie dzieci" (muszę przyznać, że polskie słowa było trudno wyłapać w słoweńskim akcencie, ale towarzyszące wizualizacje z polską flagą i ruinami stolicy oraz rozpoznawalna melodia pozwalały zidentyfikować utwór). Jednak później fani zostali porwani w mistyczny, taneczny wir, przy takich utworach jak "Tanz mit Laibach". Podczas całego koncertu nie zabrakło hitów, takich jak "Whistleblowers" (singiel z ostatniego albumu "Spectre"), czy też "Resistance is Futile", bądź "Eurovision". Zakończyło się słowiańskim hymnem "My, Sloveni", który został napisany podczas Wiosny Ludów. Podczas wszystkich numerów oprócz perfekcyjnie zbudowanej mocnej muzyki mogliśmy również wysłuchać uzupełniających się wokali nisko chrypiącego Milana Frasa i operowej Miny Spiler.

Laibach można zakwalifikować do kategorii zespołów, których koncerty są jak spektakle teatralne. Muzyce towarzyszy pokaz świateł, które odgrywają większą rolę niż zazwyczaj na występach innych muzyków (w odpowiednich momentach podświetlano twarze, światło typu "spot" służyło też jako element scenografii – krążyło po publiczności szukając "ofiary"). Poza tym przez cały koncert, łącznie z kilkoma bisami, publiczność mogła podziwiać bardzo przemyślane wizualizacje – od abstrakcyjnych kształtów, przez symbole do bardziej złożonych fabuł. Całości towarzyszył narrator, który wypowiadał suche komunikaty z offu, takie jak "Jesteście najlepszą publicznością", "Pokażcie swoje ręce", "Chcemy też zobaczyć wasze nogi. Nogi w górę!", "Teraz wszyscy tańczą!". Było to swojego rodzaju wyśmianiem emocjonalnych tekstów wygłaszanych przez muzycznych liderów podczas swoich show. Wszystkie te elementy współgrały ze sobą i nie dało się zauważyć żadnych nieścisłości.

Precyzyjny spektakl

Koncert Laibach w Palladium cechowały przede wszystkim precyzja oraz widoczna ciężka praca włożona w przygotowanie występu. Całość pracowała jak dobrze naoliwiona maszyna, która stwarzała przed nami niesamowity, niepokojący, mroczny i totalitarny klimat. Zespół nie wypadł ani razu z konwencji, jednak nie było też wrażenia nudy – utwory były bardzo różnorodne, momentami bardzo melodyjne, innymi wystawiające słuchacza na próbę. Słoweńska kapela zalicza się do grupy tych zespołów, które potrafią nas zmieść z powierzchni ziemi podczas wykonań na żywo, ale niestety próżno szukać tak mocnych wrażeń na ich nagraniach studyjnych. Szkoda też, że cały świat pozostaje zachwycony podobnym stylistycznie, ale zdecydowanie słabszym muzycznie Rammsteinem, a Laibach to nadal głęboka alternatywa. Usłyszałam nawet ostatnio, że zespół ten brzmi "zupełnie, jakby ściągał od Rammsteina". Tyle, że Laibach był pierwszy. A Till Lindemann może próbować co najwyżej sięgnąć stóp Milana Frasa i spółki w kwestiach muzycznych.
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...