Rosja pamięta ich do dziś. Lisowczycy rabowali, gwałcili i mordowali
Polskie pany żyły w mieście trzy dni, wszystkie cerkwie i dwory zostały przez tych łotrów spalone doszczętnie”– w ten sposób kronikarz Sołwyczegodzka wspominał pierwsze zetknięcie miasta z cywilizacją Zachodu. Od czasu najazdów tatarskich nie widywano tu obcych. Kupcy w spokoju handlowali sobolimi futrami, a mnisi modlili się w monastyrach. Prowincjonalny spokój prysł, gdy na rogatkach miasta stanęła Europa w sile 3 tys. konnych: Polaków, Kozaków, niemieckich najemników i ruskich renegatów.
Gdy po trzech dniach najeźdźcy ruszyli dalej na północ, wśród dymiących zgliszczy zostawili około 200 trupów, nie licząc pohańbionych panien i mężatek. Był 1612 r. Wypędzona z Moskwy polska załoga Kremla rozpierzchła się po Rusi w poszukiwaniu łupów i wojennej chwały. Znaczyli swój szlak stosami trupów i spalonymi miastami. Rosja była w rękach Polaków grasujących na olbrzymich obszarach od Astrachania na południu aż po Archangielsk nad Morzem Białym. Dowódca zagrzewał ich do boju: „Krainy palić, miasta i wsie burzyć, nie przepuszczać nikomu, to będzie wasze jedyne zajęcie”. Te słowa, wygłoszone prawie 400 lat temu przez Aleksandra Lisowskiego, do dziś są pamiętane w Rosji.
POLAK Z ROSYJSKICH KOSZMARÓW
Carska propaganda przez stulecia przypisywała Polakom sprawstwo kierownicze w zbrodni zwanej okresem wielkiej smuty. W panteonie rosyjskich tragedii narodowych wielka smuta zajmuje czołowe miejsce, na równi ze spaleniem Moskwy przez Napoleona i hitlerowską inwazją na ZSRR. To, że polski najazd na Kreml wywołali sami rosyjscy bojarzy, jest skrzętnie pomijane, bo trzeba by przyznać, że to carski ród Romanowów, walcząc o schedę po Iwanie Groźnym, nie zawahał się zaprosić do Moskwy Polaków, chętnych do pomocy w wyrzynaniu sąsiadów. Zubożały litewski szlachciura Aleksander Lisowski, który zabrał się za wojaczkę, żeby nie iść na udry z jedenastką rodzeństwa o podział skromnego rodzinnego majątku, dzielnie sprawiał się w wojnach z hospodarem mołdawskim, a potem także w służbie Jana Karola Chodkiewicza, który z garstką huzarów rozgromił armię Szwedów pod Kirholmem. Nie zapominał jednak o pełnym żołądku, toteż gdy okazało się, że Rzeczpospolita nie ma czym zapłacić za jego wierną służbę, wypiął się na Rzeczpospolitą, wypowiadając posłuszeństwo hetmanowi Chodkiewiczowi. Za nim poszła większość pozbawionych żołdu wojsk w Inflantach, a hetman żalił się w listach do kanclerza Sapiehy: „Pryncypałem ich Lisowski, człek bezbożny i buntownik. On tej konfederacji powodem”.
Lisowskiego obłożono infamią i skazano na banicję, ale wyroku nikt nie wykonał. Zdolny kawalerzysta niczym Sienkiewiczowski Kmicic grasował bezkarnie po Litwie, plądrując majątki szlacheckie i królewskie. W końcu wraz z wierną chorągwią kozacką – w ramach rokoszu Zebrzydowskiego, który chciał obalić Zygmunta III Wazę – przystąpił do otwartej walki przeciwko królowi. W bitwie pod Guzowem rokoszanie przegrali z wojskami królewskimi. Dla nawykłego do na poły rozbójniczego życia buntownika Rzeczpospolita zrobiła się za ciasna. Uciekł na moskiewskie terytoria, pogrążone w ogniu wojny wszystkich ze wszystkimi. Skłóceni bojarzy, chciwi polscy magnaci, popierający kolejnych pretendentów do carskiego tronu, chłopscy powstańcy i zwykli bandyci – to środowisko, w którym Lisowski czuł się jak ryba w wodzie. Nie mówiąc o fortunie, którą mógł w takich warunkach zarobić zręczny najemnik. Moskwa leżała na łopatkach, czekając tylko, by ktoś się schylił i ją dobił.
RABUSIE W SŁUŻBIE SAMOZWAŃCA
Punktem zbornym pokonanych konfederatów stał się Starodub koło Briańska, dokąd ściągali wszelkiej maści zabijacy i najemnicy, gotowi do wyprawy na Moskwę. Oficjalnie Rzeczpospolita nie miała z tą awanturą nic wspólnego. Było to prywatne przedsięwzięcie kilku magnatów wspierających Moskala podającego się za Dymitra, cudownie ocalonego syna cara Iwana Groźnego. To już drugi samozwaniec, którego próbowali zainstalować na Kremlu polscy magnaci.
Za pierwszym razem nie kosztowało ich to nawet zbyt wiele. Wystarczyły 2 tys. zbrojnych, by stworzyć orszak władcy, którego lud moskiewski przyjął z otwartymi ramionami. Odgrywający wówczas rolę carewicza Griszka Otriepiew okazał się lubianym carem i mimo polskiej kurateli radził sobie całkiem nieźle. Zyskał nawet sojusznika w osobie kniazia Romanowa, robiąc go patriarchą Moskwy. Zaczął też wprowadzać reformy, łagodząc los chłopów i obiecując bojarom prawa równe tym, jakie miała polska szlachta. Kto wie, jak by się to skończyło, gdyby pod pozorem obrony cara przed Polakami na Kreml nie wpadł kniaź Wasyl Szujski, mordując samozwańca i samemu obwołując się carem. Magnaci i sprzyjający im bojarzy wrogo nastawieni do Szujskiego wprowadzili zaraz do gry kolejnego samozwańca, ale tego typu bezczelny numer może się udać tylko raz. Lud nie witał go już tak ochoczo. Zaczęła się bezwzględna wojna domowa, w której nie brało się zbyt wielu jeńców. Dla najemników, takich jak Aleksander Lisowski, był to czas żniw. Kawalerzysta zebrał kilkusetosobowy oddział i ruszył w głąb Rosji, by pod pretekstem umacniania władzy cara Dymitra rabować ile wlezie. Przy okazji stawiający opór Moskale byli mordowani, wsie i miasteczka szły z dymem, by nie było wątpliwości, kto jest prawowitym władcą Rosji.
W pogoni za majątkiem Lisowski zapędził się aż pod Astrachań. W czasie jednej z potyczek z Moskalami stracił jednak wyładowane zdobyczą tabory, co przyczyniło się do znacznego wzmożenia patriotycznych uczuć wśród jego ludzi. Banici planowali nawet rezygnację ze służby dla samozwańca i powrót do kraju okrężną drogą, za to w glorii chwały narodowych bohaterów.
„Była ochota i do Persji ruszyć, i z tym narodem zwarłszy się, przeciw dziedzicznemu wrogowi naszemu Turczynowi wystąpić, ale Kaspijskiego Morza głębokie nurty i niedościgłe okiem brzegi nadzieję przebycia odjęły” – wspominał potem Jarosz Kłeczkowski, jeden z podwładnych Lisowskiego. Ostatecznie najemnicy wrócili do Dymitra, który w uznaniu zasług pułkownika nadał mu tytuł wojewody. To już był jednak łabędzi śpiew samozwańczego władcy. Rzeczpospolita ruszała na otwartą wojnę z Rosją. Polscy najemnicy musieli zdecydować: zostać w służbie jednego z rywalizujących carów czy wrócić z podkulonym ogonem na łono ojczyzny.
TERROR WOJNY BŁYSKAWICZNEJ
Ruszając pod Smoleńsk, król Zygmunt III Waza wycofał swoje milczące przyzwolenie dla magnackiej zabawy z carami samozwańcami. Porzucony przez Polaków Dymitr, gdy tylko służący mu rokoszanie przeszli na stronę króla, został zamordowany przez tatarskiego dworzanina. Lisowski uzyskał potwierdzoną przez Sejm kasatę infamii za bunt i trafił pod dowództwo Jana Karola Chodkiewicza, tego samego, który kilka lat wcześniej postarał się o wyjęcie go spod prawa. Hetman planował akcje dywersyjne, które sparaliżowałyby rosyjskie tyły, ułatwiając wojskom koronnym zwycięstwo w otwartym polu. Niezmordowany awanturnik wydawał się idealnym kandydatem do stworzenia takiej dywersyjnej formacji. Na polecenie hetmana Lisowski zebrał więc około tysiąca gotowych na wszystko jezdnych i zwrócił się do nich w te słowa: „W orężu i odwadze cały wasz żołd, cała nagroda, pewniejsze one będą niż zawodne z publicznego skarbu zapłaty. Orężem waszym będzie szabla i rusznica, łuk, rohatyna, koń lekki i wytrwały. Ani wozów, ani taborów, ani ciurów nie ścierpię, wszystko nosić będziecie ze sobą”. W ten sposób powołani do życia zostali lisowczycy, legendarna formacja lekkiej jazdy polskiej, uważana obok pancernych huzarów za największy skarb królewskiej armii.
Popełniane przez nich okrucieństwa obrosły legendą, a uzyskany od króla przywilej bezkarnej grabieży działał jak magnes. Do lisowczyków zaciągali się Polacy i Litwini, Kozacy i Tatarzy, a nawet ochotnicy z Niemiec, Czech i Śląska, zwabieni obietnicą szybkiego wzbogacenia się na wojnie. Ich prawdziwą wartością nie była jednak ponura sława bezwzględnych morderców, a taktyka zaczerpnięta przez Lisowskiego od Tatarów. Nieobciążeni taborem lisowczycy byli w stanie pokonać dziennie ponad 100 km, co czyniło ich najszybszym wojskiem ówczesnej Europy. Byli niezrównani w zwiadzie i operacjach specjalnych. Zaraz na początku wojny zaatakowali należącą do Romanowów Wołogdę, zmuszając patriarchę moskiewskiego Filareta Romanowa do ustępstw wobec Wazów i zaproponowania królewiczowi Władysławowi tronu cara moskiewskiego. Do realizacji porozumienia nie doszło jednak z powodu oporu króla, który podejrzewał, że bojarzy chcą zgładzić jego syna. Polska załoga wojskowa została wkrótce potem wypędzona z Kremla, a patriarcha Filaret zamiast królewicza Władysława koronował na cara własnego syna, założyciela dynastii Romanowów, który kontynuował wojnę z Polską.
By utrzeć mu nosa, Lisowski zorganizował kilkutysięczny zagon i wyruszył siać zamęt na północy Rosji. Wieść o pozbawionych litości „Litwinach, Kozakach i polskich panach” szybko się rozchodziła, ale lisowczycy byli jeszcze szybsi. Wysłane na pomoc zagrożonym miasteczkom oddziały najczęściej zastawały już tylko trupy i splądrowane zgliszcza.
MACHINA IMPERIUM
Krwawy pochód Lisowskiego nad Morze Białe przerwała zdrada niejakiego Ryśkiewicza, dowodzącego grupą 200 ochotników, o których pułkownik wypowiadał się niepochlebnie: „Więcej wśród nich motłochu niż godnego ludu”. Ryśkiewicz uciekł z moskiewską kochanką, zdradzając Rosjanom, jakie uzbrojenie mają lisowczycy. Kolejne ostrzeżone miasta zaczęły wznosić prowizoryczne drewniane fortyfikacje, łatwe do sforsowania przez regularną armię, ale nie do zdobycia dla konnych komandosów uzbrojonych w szable i broń krótką.
Lisowski zarządził więc odwrót w kierunku Polski. Wiosną 1616 r. wkroczył triumfalnie do Warszawy, a plotki o przywiezionych z Rosji wozach wypełnionych złotem zaczęły krążyć po całym królestwie. Utrzymywanie w granicach Rzeczypospolitej dobrze zorganizowanej watahy zawodowych rabusiów nie było jednak roztropne, dlatego już po kilku miesiącach lisowczycy dostali rozkaz zorganizowania łupieżczej wyprawy na Moskwę. Podczas przeglądu gotowych do tej akcji chorągwi Lisowski spadł z konia i zmarł, mając niespełna 40 lat. Podobno w Moskwie świętowano na wieść o jego śmierci, polecając dziejopisom w całym kraju spisywanie lamentów na temat cierpień, jakie zadali bogobojnym mużykom bezlitośni Polacy. Tyle że największych zbrodni lisowczycy dopuścili się już po śmierci swojego twórcy i wcale nie w Rosji. Popełniali je głównie na rodakach w czasie przemarszów przez Rzeczpospolitą, ale także w czasie obfitującej w okrucieństwa wojny trzydziestoletniej, walcząc z protestantami od Czech i Węgier aż po Francję. Ale to już jest zupełnie inna historia. I niestety, nie zajęła się nią machina propagandowa żadnego imperium.
Tekst pochodzi z numeru 13/2015 tygodnika "Wprost".
Więcej ciekawych tekstów znajdziesz w najnowszym wydaniu "Wprost", które jest dostępne w formie e-wydania na www.ewydanie.wprost.pl i w kioskach oraz salonach prasowych na terenie całego kraju.
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.
Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na AppleStore i GooglePlay
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.