Uratowała tysiące chorych na ołowicę dzieci. Polska Ludowa zablokowała jej karierę naukową
Jest rok 1974. Do gabinetu Jolanty Król, młodej lekarki rejonowej w Szopienicach, wchodzi matka ze słaniającym się sześcioletnim Karolem. – Dochtorko, mój bajtel ledwo dycho, on taki lichy, mnie się zdo, że kipnie – biadoli kobieta. Lekarka zna tego pacjenta z nawracającą anemią. Mieszka tuż koło huty, przy ulicy Rzemieślniczej. Ma czarne, zepsute zęby i koślawe nogi, którymi człapie jak bocian, co świadczy o uszkodzeniu nerwów obwodowych. Jest trochę opóźniony w rozwoju, jak większość mieszkańców Rzemieślniczej. Ale tym razem stan zdrowia dziecka pogorszył się tak bardzo, że pani doktor wypisuje skierowanie na obserwację do kliniki w Zabrzu. Konsultantem wojewódzkim do spraw pediatrii jest prof. Bożena Hager-Małecka. Właśnie wróciła z międzynarodowego sympozjum w Szwajcarii, gdzie pokazano jej przypadek rzadko występującej u dzieci ołowicy. Pacjent nabawił się jej, jedząc przez dłuższy czas z talerza powleczonego ołowiową farbą.
PISAĆ DO GRUDNIA
Obie lekarki postanawiają przebadać pod kątem ołowicy wszystkie dzieci w Szopienicach. Ale tak, aby nie dowiedziały się o tym władze. W Polsce Ludowej ołowica u dzieci „nie może” występować. Doktor Król: – Z laborantką zaczęłyśmy od ulic najbliżej huty: Obrońców Westerplatte, Rzemieślniczej, Makarenki. Potem Zjednoczonej Partii i dalej, w promieniu 400 m od komina. Od rana do późnego wieczora trwało pobieranie moczu i krwi na zbadanie kwasu delta-aminolewulinowego. Gdy wynik był zły albo podejrzany, oznaczałyśmy go krzyżykiem, bo w dokumentacji medycznej nie mogło paść słowo „ołowica”. Pierwsza protestuje poczta, gdyż listonosz musi dziennie doręczać po kilkadziesiąt zawiadomień o obowiązku pofatygowania się do przychodni. Postanawiają więc same chodzić do pacjentów w przyfabrycznych, przeżartych grzybem familokach. Na widok kłębów żółtego dymu, które wypluwa komin huty, zamykają okna, bo smród jak z zepsutych jajek oblepia włosy, ubrania, dławi w gardle.
Dzieci z krzyżykiem od razu są zawożone do szpitali. Trudno to ukryć, na ulicach Szopienic mówi się o jakiejś zarazie. – Wiedziałam – wyjaśniła mi po latach prof. Hager-Małecka – że można było mnie oskarżyć o sianie paniki. Miałam wówczas w Instytucie Pediatrii wielu wrogów. Wystarczyło powołanie komisji z trzech profesorów, którzy stwierdziliby, że w Polsce nie ma ołowicy dziecięcej, a choroby pacjentów, zwłaszcza otępienie umysłowe, wynikają z zaniedbań środowiskowych. Dlatego się nie zgodziłam, gdy dyrektor instytutu zażądał przekazania mu całej dokumentacji. Poszłam do wojewody katowickiego, Jerzego Ziętka. Znał się z moim ojcem. Lecz co za pech – wyjechał na urlop. Gdy wrócił, mówi: – Co żeście znów narobili?! Teraz to już szybko pisać do Grudnia. Zdzisław Grudzień był I sekretarzem KW w Katowicach. Wysmarowałam raport na kilku kartkach. Jorg, jak między sobą nazywaliśmy Ziętka, krzywił się: „Źle, trzeba pokorniej”. Poprawiłam.
Zaklejałam kopertę, gdy zadzwonił telefon – Gierek jest w Katowicach. Postanowiłam iść prosto do niego. I sekretarz KC dostał list na oczach wszystkich, podczas konferencji. Kazali mi czekać. – Mogą nas zamknąć – uprzedziłam Królową. O świcie stawiłam się w partyjnym gmachu u sekretarza Gerarda Kroczka. To była wtedy figura od przemysłu. Po jego minie – myślę – poznam, jaki jest wyrok. A on od razu wstał zza biurka, podał mi rękę. I pogratulował obywatelskiego stanowiska. No to ja na nic więcej nie czekałam.
„PTASZKI” PRZY NAZWISKACH
W tym czasie dr Jolanta Król nadal systematycznie przeczesuje przyzakładowe osiedle. Od dawna już nie liczy przepracowanych i niezapłaconych godzin. Bada, zbiera butelki z całodobowym moczem, odwozi dzieci do kliniki, pisze codzienne raporty dla sanepidu i dla komitetu wojewódzkiego, czasem chodzi tam się tłumaczyć. Pierwsza rozmowa jest jednym krzykiem, gdy bowiem wspomniała o tłumie matek pomstujących na hutę, jeden z sekretarzy wrzasnął: – Co to, bunt? Bunt?
Gdy chore dzieci po kuracji szpitalnej wywieziono do sanatoriów, lekarki postanawiają, że nie dopuszczą, aby wróciły do dawnych nor. Udało się załatwić osiem lokali. – A nam trzeba kilkaset – odpowiada prof. Hager-Małecka. Akurat wtedy huta budowała nowe bloki przy ulicy Rybki. Postanowiono odsunąć kolejkę oczekujących i zasiedlić je „ołowikami” z familoków. Listę 621 rodzin ustala dr Król. Udaje się też załatwić na piśmie nakaz „rozbiórki domów wokół Huty Metali Nieżelaznych »Szopienice« z powodu zagrożenia życia mieszkańców gazami i pyłami przemysłowymi”. Tymczasem prasa nadal milczy. Dopiero od połowy 1975 r., gdy Szopienice huczą od sensacyjnych wieści, „Trybuna Robotnicza” podaje drobnym drukiem w rubryce „Z województwa”, że w kilku rejonach katowickiego przeprowadzono profilaktyczne badania dzieci w celu porównania stanu ich zdrowia z kondycją rówieśników mieszkających na tzw. terenach zielonych. W rzeczywistości nie było żadnych porównań. Prywatna kartoteka dr Jolanty Król zawierała wyłącznie 5 tys. „ołowików”.
GDZIE SĄ KWITY
Pani profesor zaczęła namawiać młodą lekarkę na pisanie doktoratu. Jolancie Król dodało to skrzydeł. W 1975 r. praca była gotowa. I wtedy zaczęły się piętrzyć przeszkody. Coraz mniej kompetentnych osób chciało z nią rozmawiać na temat ołowicy. Gdy nawet radca prawny w hucie powiedział, że ten temat jest już nieaktualny (a huta dymiła nadal), zrozumiała, że sprawę zatrucia dzieci odłożono na górną półkę. Ale jeszcze się nie poddała. Poszła do rektora Śląskiej Akademii Medycznej Jana Jonka. Chciał, aby nieco ukryła dane statystyczne, później lekarka musiała zmieniać temat swojej pracy. Wreszcie anonimowy recenzent ocenił dysertację na niedostateczną. Doktorantka podpisała na żądanie rektora oświadczenie, że przekazuje rękopis do tajnej kancelarii Akademii Medycznej.
Jedynym drukowanym śladem tej benedyktyńskiej roboty jest lapidarny komunikat w „Pediatrii Polskiej” rocznik 1977. Król występuje tam jako współautorka opisu charakterystycznych cech choroby małego Karola K.: niedobór wzrostu – 21 cm, klatka piersiowa tzw. kurza, chód „bociani”, z opadaniem stóp. Otwarty zgryz, zęby z ciemnobrunatnym nalotem, mowa bełkotliwa. Powoli Jolanta Król pogodziła się z myślą, że nie zrobi doktoratu. Nadal w swej peryferyjnej przychodni z uporem, bo dawno zgasło zielone światło, tropiła wśród dzieci ołowicę. Niestrudzenie też wysyłała do wojewódzkiego sanepidu sprawozdania. Najczęściej bez odpowiedzi. Lekarka namawiała tych z familoków, aby występowali do sądu przeciwko hucie o odszkodowanie za utracone zdrowie. Pomagała pisać pozwy. Sąd katowicki rozpatrywał każdy pozew oddzielnie i żądał udokumentowanych roszczeń. Nie wystarczało wprowadzenie na salę opóźnionego umysłowo dziecka z przezroczystą skórą i czarnymi zębami. Sąd pytał, gdzie jest napisane, że to skutek ołowicy, niech powód pokaże kartę ze szpitala. – Przeca papieru nie wydawano – odpowiadały skołowane matki.
CO PANI TU ROBI?
Kiedy w 1980 r. powstała w hucie Solidarność, przypomniano sprawę ołowicy u dzieci, ale nie zachował się tam żaden lekarski dokument na ten temat. Wtedy ktoś wymienił nazwisko Jolanty Król. Pojechano po nią. – Odżyłam – wspominała z radością tamten gorący czas lekarka. – Skoro solidarnościowcy liczyli się z moim zdaniem, uświadomiłam im, że jedna akcja z 1974 r. ratowania ołowików to za mało. Trzeba przebadać wszystkich mieszkańców Szopienic. Póki co – od następnego dnia załatwić dzieciom spod huty deficytowe wówczas mleko. Podchwyciła to „Trybuna Robotnicza” i wkrótce 10 tys. litrowych butelek przyjeżdżało codziennie do szopienickich sklepów.
W atmosferze euforii wszyscy chcieli zrobić coś dobrego. Instytut Ochrony Środowiska pożyczył spektrofotometr, dzięki któremu wynik badania na ołów odczytywało się natychmiast. Nie do porównania z chałupniczymi metodami z roku 1974. Wtedy, aby się zorientować, ile dziecko wydaliło ołowiu, laborantka trzęsła probówką, przekładając ją z ręki do ręki dwie godziny! Z tajnego archiwum KW wydobyto protokół spisany w roku 1974 podczas narady w sprawie dzieci z ołowicą. Wtedy po raz pierwszy wyszło na jaw, że filtry zainstalowane w kominach szopienickiego kombinatu to atrapa, 350 m od fabrycznych murów zapylenie powietrza przekracza normę tysiąc razy.
Jolanta Król była wówczas stałym gościem huty. O jej względy zabiegali zarówno dyrekcja, jak i związki zawodowe. Przychodziła na wielogodzinne narady i siadała na widowni. Zazwyczaj milczała. Ale gdy powiedziała kiedyś z mównicy, że mieszkańców Szopienic może uratować tylko całkowite zamknięcie 150-letniej huty i przeoranie wokół niej gruntu, dr Maria Kaczmarzowa z Instytutu Medycyny Pracy prychnęła: – „Matka Boska Szopienicka!” Było to jedyne wystąpienie lekarki nieskwitowane oklaskami. Strach sparaliżował załogę. Nazajutrz przyszedł do niej do przychodni ojciec ołowika – Dochtorko, ale ja się wczoraj rychtig zgorszył na was, takie larmo zrobiliście. Wiecie, to byłoby isto, ale ja mom trzy krzyże (Tak oznaczano w książeczce zdrowia zaawansowaną ołowicę – HK), to gdzie pójda?
Co miała odpowiedzieć? Że tkwiąc w tej fabryce, skazuje siebie i swoją rodzinę? On wiedział to od dawna. W 1981 r. rektor Śląskiej Akademii Medycznej oskarżony przez Solidarność o łapówkarstwo i malwersacje postanowił uciec z fałszywym paszportem do Wiednia. Złapali go w Jugosławii, zawrócili do Polski. Kompromitacja. Profesor Bożena Hager- -Małecka napisała do „Trybuny Robotniczej”, jak to było z zamknięciem w rektorskim sejfie doktoratu Jolanty Król. – „Dołożę starań – deklarowała autorka artykułu – aby wydobyć tę świetnie udokumentowaną pracę na światło dzienne”. Niedługo potem zaproszono lekarkę z Szopienic do telewizji na dyskusję o etyce lekarskiej. Przyszła też prorektor Bożena Hager-Małecka. Mówiło się, że zostanie rektorem. Królowa rzuciła się w jej stronę, wszak bardzo się do siebie zbliżyły tamtego lata 1974 r. Ale pani profesor zapytała chłodno: – A co pani tutaj robi? Królowa milczała już do końca programu. Hager-Małecka zapytana o ołowicę u szopienickich dzieci zauważyła przed kamerą: – Takich pediatrów jak pani Jola mamy na Śląsku bardzo dużo. O zmarnowanym doktoracie nie było już ani słowa. – Nie dla mnie te pałacowe układy – powiedziała Jolanta Król po powrocie do domu. I zabrała się za haftowanie; to zawsze koiło jej nerwy.
NIE MÓW! BO CIĘ Z ROBOTY WYLEJĄ
Ale los ołowików nie dawał jej spokoju. Dwa lata później, choć pracowała już w innej przychodni, sięgnęła po stary notes. Podkreś liła w nim cztery pierwsze nazwiska z listy tych rodzin, które straciła z oczu, gdy poszły do nowych bloków, a ona wyprowadziła się do Katowic. – Obejdę wszystkich, zobaczę jak żyją teraz, co z dziećmi. Zaczniemy od rodziny Karolka K. Tam było dziewięcioro dzieci – postanowiła. Towarzyszyłam jej wtedy jako dziennikarka. – Nasza dochtorka kochana! – zawołała już od progu matka chłopca, od którego zaczęła się cała akcja z ołowikami. Przy kuchennym stole siedział niespełna 16-letni Karol. Chudy, z wyraźnie wystającymi krzywicznymi żebrami, ziemistą cerą. I ten chód – niepewny, „bociani”. Król: – Myślałam, że będzie gorzej. Coś jednak ta zmiana adresu dała.
Wyjęła stary notes. Pod nazwiskiem rodziny, u której gościłyśmy, dopisuje nowe informacje: Karol lat 16 – w szkole życia. Józek lat 19 – na rencie inwalidzkiej. Dorabia stróżowaniem. 15-letnia Basia w zakładzie Caritasu. 21-letni Henryk sprząta klatki. O rok młodsi Paweł i Jan w budowlance. 22-letnia Renata wyjechała do Tych. Pracuje w szpitalu, jako salowa. Marysia wyszła za mąż, przeprowadziła się do teściów. Ma dziecko, niestety też z ołowicą. Najstarszy z rodzeństwa Piotr, który pracował w hucie, po zlikwidowaniu trujących oddziałów jest na zasiłku.
– A pani? – lekarka pyta matkę – nadal na nocki w kopalni? – O nie, już mi to tyranie na grubie od 15. roku życia za bardzo dojadło. Teraz kolejowe wagony sprzątam i o rencie myślę. – Ile dostała pani odszkodowania z huty? – Ja? Nic. Powiedzieli, że nie mam dobrych papierów. Gdy wychodzimy na ulicę, doktor Król daje upust oburzeniu. Dziewięć prac naukowych powstało z opisu choroby tej rodziny, autorzy dorobili się tytułów profesorskich, stanowisk, tylko ci biedacy pozostawieni sami sobie. Podobnie jak pozostałe przesiedlone rodziny. Bloki postawione dziewięć lat temu zamieniły się w slumsy z powybijanymi szybami, zdewastowanymi klatkami. Staw, który miał być rekreacyjną oazą Szopienic, to cuchnący ściek z kożuchami odpadów na brzegach. Po wizycie u ołowików odczytałam w tej okolicy zapisy w punktach pomiaru zanieczyszczenia powietrza. Mój przewodnik – inżynier Bernard Cymander z Wojewódzkiej Stacji Sanepidu – skomentował raporty: – Średnio norma przekraczana jest 160 razy. Ale często się zdarza, że dwa razy tyle. Zaś w pyle ulicznym i na działkach pracowniczych ołowiu jest 400 razy więcej, niż w glebach terenów spoza województwa.
Jego nowa szefowa Maria Kaczmarzowa, która przyszła z Instytutu Medycyny, ujawnienie mi skali zanieczyszczenia powietrza w Szopienicach uznała za „wywoływanie paniki, co jest szkodnictwem społecznym”. – Tę Królową – dyrektorka podniosła głos – należałoby oddać pod sąd.
Afera z zatruciem dzieci wprowadziła tylko zamieszanie w planach modernizacji huty. Gdyby nie te wyburzenia, byłyby pieniądze na zrealizowanie koncepcji Instytutu Medycyny. Usłyszałam też, że nie ma potrzeby informowania przyjmowanych do huty robotników, że mogą zapaść na ołowicę. Wystarczy wywieszenie plakatów, by częściej myli ręce. A jednak doszło do likwidacji huty. Pod koniec lat 80. z dawnego kombinatu pozostał tylko zakład Baterpolu do odzyskiwania ołowiu ze starych akumulatorów. Skażoną ziemię przykryto tonami piachu zwiezionego z Opolskiego.
JESZCZE ŻYJEMY
Mój tekst o Jolancie Król z 1983 r. został przedrukowany w antologii reportaży o Górnym Śląsku „Pierony” (Wydawnictwo Agora, 2014). Przeczytała go Rzecznik Praw Obywatelskich prof. Irena Lipowicz i zdecydowała o przyznaniu zapomnianej już bohaterce honorowego odznaczenia. Uroczystość odbyła się w Katowicach. Były gratulacje, wzruszenia i skromne słowa pani doktor: – Robiłam, co do mnie, jako lekarza, należało.
A gdy opadły emocje, emerytowana już lekarka wybrała się po 40 latach do Szopienic, zobaczyć, jak się żyje jej ołowikom. W mieszkaniu rodziny K. zastała tylko trzech braci: Karola, Piotra i Henryka. Ich rodzice już nie żyją. Siostry wyprowadziły się do mężów. Janek i Paweł umarli kilka lat temu na atak serca. Pochowali też 42-letniego Józefa. Długo chorował – ostatecznie dobiło go zapalenie płuc. Trzej dorośli bracia żyją z 1200 zł renty Karola. Jakiś czas pracował w spółdzielni inwalidów. Dali mu tam buty ortopedyczne, żeby „nogi nie latały na wszystkie strony”, ale gdy go zwolniono, bo za dużo miał chorobowego, buty musiał oddać. Teraz próbuje dorobić do renty, zbierając złom. Ma kłopoty z mówieniem, nie zawsze panuje nad nerwami. Ale stroni od alkoholu, podobnie jak pozostali bracia. 53-letniego Henryka też często bolą nogi, to u ołowików typowe. Z tego powodu stracił robotę na budowie i podobnie jak Piotr nie może znaleźć innej. – Najważniejsze, że się żyje dochtorko – bracia pocieszali zmartwioną lekarkę. Wielu z tych, z którymi jako dzieci bawili się pod murami huty, już mieszka na cmentarzu.
Od Cesarstwa Rzymskiego do Beethovena
Objawami ołowicy, zwanej też saturnizmem, są osłabienie, bezsenność, zaburzenia wzroku i słuchu. U dzieci dodatkowo powoduje opóźnienie w rozwoju, trudności w koncentracji, złe wyniki w nauce. Choć wówczas nie zdawano sobie z tego sprawy, choroba występowała już w starożytności.
Tekst ukazał się w Tygodniku Wprost (Numer: 16/2015 (1675))
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.