Oburzające słowa Schulza to element niemieckiego planu wobec Europy, nie tylko Środkowej
Właściwie to już sam fakt, że polityk z kraju o wyjątkowo niedemokratycznych tradycjach chce uczyć zasad wolności Polaków, naród wyjątkowo mocno przywiązany do swobód obywatelskich, brzmi śmiesznie. W końcu, gdy w Polsce była demokracja, a Sejm uchwalał Konstytucję 3 maja, w Niemczech nikt nawet nie śmiał o tym pomyśleć. Nie śmiał, bo cesarz zabraniał, a przecież jak nie wolno, to nie wolno. Innymi słowy: w czasie kiedy Polacy cieszyli się wolnościami obywatelskimi, Niemcy pod tym względem nie zeszli jeszcze z drzew. W tej sytuacji wypowiedź Martina Schulza, przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, o tym, że w Polsce mamy do czynienia z czymś na kształt zamachu stanu, można by skwitować kilkoma złośliwymi bon motami, gdyby nie fakt, że nie jest to zdanie wyrwane z kontekstu, ale element politycznego planu, który Niemcy realizują z wyjątkową konsekwencją wobec wszystkich nieposłusznych krajów Europy, nie tylko Środkowej.
Stracona Europa Środkowa
Po przejęciu władzy przez PiS Berlin znalazł się w nowej sytuacji. Zrozumiał, że nie będzie już w stanie dłużej trzymać w izolacji Viktora Orbána, który stara się prowadzić samodzielną politykę międzynarodową. Kraje Europy Środkowej przestaną tak jednoznacznie orientować się na Niemcy, a coraz bardziej będą patrzeć na siebie nawzajem, ponieważ łączy je wspólnota interesów. Większość państw naszego regionu nie ma wspólnej waluty i stara się obronić swoje gospodarki przed takim wyssaniem kapitału do Niemiec, jaki nastąpił w Grecji, Portugalii czy Hiszpanii. Kryzys imigracyjny pokazał dodatkowo, że kraje naszego regionu potrafią się łatwo porozumieć i otwarcie sprzeciwiają się płaceniu za błędy polityki Berlina. Bez głosu Polski sprzeciwy małych krajów byłyby bez znaczenia. Wspólny głos Warszawy, Pragi, Budapesztu, Bratysławy i Bukaresztu brzmi już jednak inaczej.
Ale na taką okoliczność politycy w Berlinie byli przygotowani. Jeszcze zanim powstał rząd Beaty Szydło, w niemieckiej prasie zaczęły się pojawiać artykuły, że w Polsce doszli do władzy prawicowi populiści. Już samo to zestawienie słów jest zaskakujące i złowieszcze, bo populizm jest przypisany rządom lewicowym. A do tej pory tylko jeden rodzaj socjalistów został uznany za partię prawicową – byli to niemieccy narodowi socjaliści. Oczywiście nikt w Niemczech partii Kaczyńskiego oficjalnie tak nie nazwie, ale sugestia jest jednoznaczna. Zresztą zapędy faszystowskie politycy w Berlinie – np. Joschka Fischer – przypisywali też Viktorowi Orbánowi, grożąc nawet wyrzuceniem Węgier z Unii Europejskiej. Doprowadziło to do czasowej izolacji Orbána w Europie, ale węgierski premier okazał się na tyle silnym graczem, że presję wytrzymał. Miał jednak za sobą ogromne poparcie społeczne wynikające z absolutnej kompromitacji tamtejszej lewicy.
Silny głos z zewnątrz
W Polsce sytuacja jest inna. Co prawda PiS ma dziś władzę niemal absolutną, ale PO do spółki z Nowoczesną nie są tak słabe jak opozycja węgierska. Na dodatek polska opinia publiczna jest znacznie bardziej wrażliwa na opinie z zewnątrz, więc łatwiej poddaje się presji ze strony polityków z krajów o „bardziej dojrzałych demokracjach”. I to właśnie wykorzystuje Martin Schulz, któremu nie chodzi przecież o żadną obronę demokracji w Polsce oraz obawy części polskiego społeczeństwa. Wiele razy udowadniał przecież, że ma w głębokim poważaniu opinie obywateli naszego kraju. To on przecież proponował ukarać Polskę obcięciem części unijnych dotacji za sprzeciw rządu wobec przyjęcia uchodźców. Nie zwracał wówczas uwagi, że stanowisko rządu nie wzięło się znikąd, ale jest odzwierciedleniem nastrojów społecznych.
Doskonale zdaje sobie sprawy, że w Polsce demokracja nie jest zagrożona. Spór – nawet jeżeli ostry – odbywa się w granicach prawa i na gruncie prawa. W żaden sposób nie są ograniczane wolności obywatelskie, a media publiczne jawnie sympatyzują z Platformą Obywatelską i Nowoczesną. Ze znacznie większymi zagrożeniami dla wolności obywateli mieliśmy do czynienia w Niemczech – tamtejszy wywiad przez wiele lat inwigilował niezależnych dziennikarzy, co jest uznane w krajach demokratycznych za łamanie wolności słowa. Nikt przy zdrowych zmysłach nie próbował wówczas podważać istnienia demokratycznego porządku w Niemczech. Uznano ten fakt – i słusznie – za wypadek przy pracy.
Zmiana polskiej orientacji
Jeśli więc Schulzowi nie chodzi o poszanowanie porządku prawnego w Polsce, to cel jego wypowiedzi musi być zgoła inny. Chodzi raczej o zdezawuowanie zmiany kierunku polskiej polityki międzynarodowej poprzez nadanie jej wymiaru politycznej awantury. Warto zresztą zwrócić w tym miejscu uwagę, że ingerencji w wewnętrzną politykę naszego kraju nie podejmuje polityk sprawujący realną władzę w Berlinie, ale przedstawiciel Niemiec w Parlamencie Europejskim. Przez to charakter interwencji ma mieć bardziej unijny, a nie niemiecki charakter.
Po zwycięstwie PiS w wyborach parlamentarnych dla wszystkich stało się jasne, że polityka, w której Polska domaga się od Niemiec wzięcia na siebie przywódczej roli w Europie – jak określił to były minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski – nie będzie kontynuowana. Symbolicznego przeorientowania tej polityki dokonał prof. Ryszard Legutko, eurodeputowany PiS, który podczas debaty w Parlamencie Europejskim powiedział kanclerz Angeli Merkel wprost, że Niemcom pomyliło się przywództwo z dominacją. Jego wystąpienie w PE wielokrotnie przyjmowane było owacjami nie tylko ze strony polskich europosłów. Dla Niemiec taka sytuacja oznacza utratę znaczącego sojusznika, który zapewniał spokój we wschodniej części Europy. Dzięki symbiozie rządów Merkel i PO Berlin mógł np. sfinalizować budowę Nord Stream i podpisać umowę na budowę Nord Stream 2, czyli przeprowadzić dwie inwestycje skrajnie niekorzystne dla Europy Środkowej. Berlin mógł także skutecznie prowadzić swoją obłędną politykę klimatyczną, która co prawda szkodzi całej Unii Europejskiej, ale przynosi miliardowe zyski niemieckim firmom posiadającym technologie wytwarzania prądu z odnawialnych źródeł energii.
Jeśli „Merkel nie może już liczyć na Polskę” – jak napisał niemiecki „Handelsblatt” – to trzeba na to znaleźć jakieś wytłumaczenie. Niemcy nie mogą przecież otwarcie powiedzieć, że przez okres rządów koalicji PO-PSL nie musieli się specjalnie liczyć ze zdaniem polskiego premiera, bo oznaczałoby to de facto przyznanie się do posiadania strefy wpływów. W tej sytuacji próbują więc przedstawić władze w Warszawie jako grupkę nieobliczalnych watażków, którzy niszczą demokrację we własnym kraju, wszędzie widzą spiski, sowieckich agentów i postkomunistyczne układy. Na dodatek są prawicowymi populistami o mocno narodowym i konserwatywno-chrześcijańskim odchyleniu. Jeśli prześledzimy doniesienia z niemieckiej prasy, to będziemy mieli pewność, że w Polsce wygrała partia, której program opiera się na ksenofobii i historycznych resentymentach.
NIEDOJRZAŁY NARÓD
W tym kontekście zmiana polskiej polityki międzynarodowej nie wynika z chęci odzyskania podmiotowości i realizacji własnych narodowych interesów, ale głupoty i kołtuństwa polskiego rządu wybranego przez Polaków postkomunistów. Naród niedojrzały, nad którym należy sprawować kontrolę jak nad niesfornym dzieckiem. Ukochanym, ale co jakiś czas sprawiającym kłopoty. Tego rodzaju opinie powtarzane są w Europie każdego dnia, ku radości znacznej części polskiego salonu cieszącego się z każdego zdania godzącego w PiS i prezydenta Andrzeja Dudę. Politycy PO i Nowoczesnej, ale także znaczna część współpracujących z byłą władzą dziennikarzy i intelektualistów, wzywając na pomoc cywilizowaną Europę, mają nadzieję, że skompromitują PiS i odzyskają władzę.
Oczywiście ten scenariusz nie jest wykluczony, ale wcale nie będzie on oznaczał zmiany paternalistycznego stosunku elit europejskich, a zwłaszcza niemieckich do Polaków. Efekt będzie raczej odwrotny – jeśli ludzie wzywający dziś na pomoc różnych Martinów Schulzów sięgną ponownie po władzę, oni wystawią im potem rachunek.
Polska historia dostarcza zbyt wielu dowodów, że szukanie pomocy za granicą w wewnętrznych rozgrywkach politycznych nigdy nie kończyło się dla Polski szczęśliwie. Unia Europejska wcale nie zmieniła przecież celów niemieckiej polityki, zmieniła tylko metody. Dziś Niemcy są w stanie zmieniać rządy i ministrów we Włoszech, Grecji czy Hiszpanii w sposób pokojowy. A o tym, że warto jednak prowadzić samodzielną politykę, niech świadczy przykład Viktora Orbána. Ten odsądzany od czci i wiary węgierski przywódca podczas negocjacji w sprawie unijnego budżetu na lata 2015-2022 uzyskał dla swojego kraju najlepsze warunki spośród wszystkich państw UE. To Węgry Orbána, a nie Polska Tuska uzyskały największe unijne dotacje w przeliczeniu na mieszkańca.
Tekst ukazał się w najnowszym numerze "Wprost”, E-wydanie tygodnika jest dostępne od niedzieli od godz. 20.00. "Wprost" można zakupić także w wersji do słuchaniaoraz na AppleStore i GooglePlay.