Wygnani przez Kurdów
"28 marca 2003 r. zjawili się obcy. Wpadli po południu z bronią w ręku, by siłą odebrać nam domy i zabić tych, którzy się sprzeciwią". Dwóch braci Ibrahima zabito. Miasto Mendeli musiały wtedy opuścić 22 arabskie rodziny - mówi 40-letni Felah Ibrahim, kierowca ciężarówki w Mendeli.
"Mogliśmy zabrać tylko to, co dało się unieść. Dotarliśmy tu, gdzie znalazłem dach dla moich dzieci" - Felah wskazuje gestem pobliską ruderę. Przez dwa miesiące mieszkał w jednym pomieszczeniu z dwiema żonami i jedenaściorgiem dzieci. Teraz z gliny "dolepił" mniejszy pokój dla drugiej żony - zgodnie z nakazem Koranu każda żona musi mieć swój "dom".
"Mieszkałem w Hanakinie, gdzie hodowałem owce i krowy; Kurdowie wyrzucili nas z naszej ziemi - opowiada 35-letni Ali Husajn. - To, co się wydarzyło po 9 kwietnia 2003 r., zaskoczyło nas; nagle nad nami pojawiły się samoloty, a przed nami peszmergowie (kurdyjscy bojownicy). Byli z nimi nieliczni amerykańscy żołnierze, ale stali z boku".
"Nie sposób opisać, co czujesz, gdy nagle, w jednym momencie, tracisz wszystko" - mówi Ali, stojąc przy lepiance, w której mieszka z żoną i pięciorgiem dzieci. Podobne "domy" widać wszędzie dookoła. Gdy mąż opowiada, jego żona robi pranie, by je potem rozwiesić na zardzewiałym drucie. Najmłodsze dzieci bawią się starą oponą.
"Mam pretensję nie do Kurdów, lecz do Amerykanów-okupantów. Bezpieczeństwo i spokojne życie to tylko iluzja. Przed wojną my i Kurdowie byliśmy braćmi" - deklaruje Ali. Także inni nie czują gniewu wobec Kurdów, a winą obciążają głównie reżim Husajna.
"Władze osiedlały nas na terenach rolnych w Kurdystanie, byśmy w ramach kontraktów rządowych uprawiali ziemię; nasze dokumenty zatrzymywano. To samo robiono z Kurdami, których przesiedlano w rejony arabskie" - mówi Hasan al-Dżuari, który mieszka tu z żoną i pięciorgiem dzieci.
Do Bakuby przywieźli ich Amerykanie, którzy wystawili im też dokumenty przesiedleńców, dzięki czemu iracka policja nie wyrzuciła ich z tego miejsca. "Dostaję tu racje żywnościowe, ale ostatnio sprzedałem ser, herbatę, ryż i cukier, żeby przeżyć" - wyznaje Hasan, nie rozwijając tego wątku. "Nie ma prądu, woda jest brudna, nie ma szkół dla dzieci" - wylicza.
"Żyje tu co najmniej 9.200 rodzin, w każdej od 5 do 15 osób" - informuje Hamad Nadżim z organizacji Arabic Association For Taken Away People. Zapewnia, że trafia tu m.in. duńska pomoc humanitarna.
"Jeden koc to jeszcze nie pomoc" - wtrąca Hassan, według którego nie pomagają im ani władze Bakuby, ani Rada Zarządzająca. "Jedyne, co nam zaproponowano, to zatrudnienie 20 osób jako sprzątaczy i ochroniarzy w szkołach, ale do pracy przyjmowanotylko po znajomości" - dodaje.
"W ramach pomocy humanitarnej dostaliśmy szczoteczki do zębów; ale nie mamy jedzenia, po czym mielibyśmy więc czyścić zęby?" - ironizuje Wadi Kadum Iselman.
"Ponieważ wszyscy nas nienawidzą, zaczęliśmy już nienawidzić samych siebie. Boimy się upominać o swe racje, bo jutro może dojść do kolejnego wybuchu, o który oskarżą nas" - mówi Hassan. W sunnickiej Bakubie często wybuchają bomby, co powoduje nerwowość amerykańskich żołnierzy. Ich obóz leży po drugiej strony drogi, przy której jest obozowisko. "W nocy, kiedy kobiety zbierają drewno na opał, Amerykanie strzelają. Jego brat został ranny, a siostra zabita" - Hassan wskazuje na stojącego obok chłopaka.
"Pytamy Radę Zarządzającą, pytamy Irakijczyków, wszystkich ludzi na świecie: +Gdzie jest demokracja?+" - Wadi dwa razy powtarza to pytanie, żegnając polskich dziennikarzy, którzy jako pierwsi odwiedzili obozowisko.