Bruksela trzech światów
Dodano:
Wracając autobusem linii nr 65 z NATO przejechałam przez Belgię, Turcję i Maroko, by znaleźć się z Unii Europejskiej
Kilka dni temu wracałam z NATO. Nie chciało mi się czekać na szybki autobus z lotniska, wsiadłam więc w normalną linię. Nr 65. Jechałam zamiast 20 minut, ponad dwa razy dłużej i na końcu i tak musiałam się przesiąść do metra, podróż jednak warta była straty czasu.
Wyruszyłam więc spod Kwatery Głównej Paktu - nota bene jedno z najbardziej obskurnych miejsc w Brukseli - przez pierwsze minuty mijałam znajome ulice Evere. Po kilkunastu minutach, gdy wjechaliśmy w Scharbeek nagle znalazłam się w Turcji. Przez okna widać było ulice pełne tureckich sklepów, knajpek, biur podróży, meczetów i ani śladu napisów po francusku czy flamandzku, tylko turecki. Pejzaż ludzki w stosownym stylu. Dwa przystanki za Turcją jest Maroko, znów tylko marokańskie miejsca, napisy po arabsku, zachuszczone kobiety z gromadami dzieci. W pewnym momencie byłam - to nie rasizm, tylko stwierdzenie faktu - jedyną białą osobą w autobusie. Kolejnych kilka przystanków i jestem z powrotem na Dworcu Centralnym, miejscu w połowie belgijskim, w połowie marokańskim.
W przeciwieństwie do Paryża kolorowi imigranci nie mieszkają na przedmieściach miasta. "Ich ulice" sąsiadują z ulicami belgijskimi czy europejskimi choć oczywiście w niektórych dzielnicach jest większe natężenie kolorowych. W takim np. Saint Gilles natomiast Marokańczycy dzielą się przestrzenią z naszym Białymstokiem. Obie grupy konkurują na rynku nielegalnej pracy i delikatnie mówiąc nieprzepadają za sobą wzajemnie.
Pisałam już kiedyś o tym w tekście, ale ta trójwarstwowość Brukseli jest naprawdę fascynująca. Te wzajemne relacje między Belgami, eurokratami (do tego worka wrzucam też dyplomatów i korespondentów) i imigrantami. Niewielu znam Belgów, mających wielu przyjaciół z grupy eurokratów, a jeszcze mniej znam eurokratów, mających belgijskich przyjaciół. Jedni i drudzy natomiast miewają styczność z imigrantami, których chętnie zatrudniają. Trzeba przyznać, że nasz Białystok ma niezłą opinię. Nawet Belgowie wolą ich zatrudniać niż belgijskich pracowników, którzy nie dość, że są drożsi, mają ciągle o coś pretensje, to w dodatku brakuje im polskiej inwencji.
Jak na razie brukselskie trzy światy mijają się bez większych kolizji. Ale wielki wybuch jest tylko kwestią czasu.
Wyruszyłam więc spod Kwatery Głównej Paktu - nota bene jedno z najbardziej obskurnych miejsc w Brukseli - przez pierwsze minuty mijałam znajome ulice Evere. Po kilkunastu minutach, gdy wjechaliśmy w Scharbeek nagle znalazłam się w Turcji. Przez okna widać było ulice pełne tureckich sklepów, knajpek, biur podróży, meczetów i ani śladu napisów po francusku czy flamandzku, tylko turecki. Pejzaż ludzki w stosownym stylu. Dwa przystanki za Turcją jest Maroko, znów tylko marokańskie miejsca, napisy po arabsku, zachuszczone kobiety z gromadami dzieci. W pewnym momencie byłam - to nie rasizm, tylko stwierdzenie faktu - jedyną białą osobą w autobusie. Kolejnych kilka przystanków i jestem z powrotem na Dworcu Centralnym, miejscu w połowie belgijskim, w połowie marokańskim.
W przeciwieństwie do Paryża kolorowi imigranci nie mieszkają na przedmieściach miasta. "Ich ulice" sąsiadują z ulicami belgijskimi czy europejskimi choć oczywiście w niektórych dzielnicach jest większe natężenie kolorowych. W takim np. Saint Gilles natomiast Marokańczycy dzielą się przestrzenią z naszym Białymstokiem. Obie grupy konkurują na rynku nielegalnej pracy i delikatnie mówiąc nieprzepadają za sobą wzajemnie.
Pisałam już kiedyś o tym w tekście, ale ta trójwarstwowość Brukseli jest naprawdę fascynująca. Te wzajemne relacje między Belgami, eurokratami (do tego worka wrzucam też dyplomatów i korespondentów) i imigrantami. Niewielu znam Belgów, mających wielu przyjaciół z grupy eurokratów, a jeszcze mniej znam eurokratów, mających belgijskich przyjaciół. Jedni i drudzy natomiast miewają styczność z imigrantami, których chętnie zatrudniają. Trzeba przyznać, że nasz Białystok ma niezłą opinię. Nawet Belgowie wolą ich zatrudniać niż belgijskich pracowników, którzy nie dość, że są drożsi, mają ciągle o coś pretensje, to w dodatku brakuje im polskiej inwencji.
Jak na razie brukselskie trzy światy mijają się bez większych kolizji. Ale wielki wybuch jest tylko kwestią czasu.