Gorzki smak integracji

Dodano:
Kiedyś ważny była liczba kontrolowanych zamków, oddanych służek i przekupnych duchownych. Potem ważniejsza stała się wielkość plazmy na ścianie i egzotyczny stempel w paszporcie. Dzisiaj to wszystko nie ma już znaczenia – prawdziwą oznaką bogactwa jest spiżarnia pełna… cukru.
Z jednej strony to nawet pocieszające, że ktoś ma jeszcze odwagę słodzić. W czasach odtłuszczonego mleka i krówek „light” stojąca na wierzchu (UŻYWANA!) cukiernica może stać się nowym symbolem pogardy dla mainstream’u. Bo czy skokowy wzrost zapotrzebowania na cukier nie wydaje się nieco zaskakujący w świecie, w którym w dobrym tonie jest od czasu do czasu zemdleć z głodu? Głód cukru okazuje się jednak zaskakująco intensywny. Niektóre sklepy musiały wprowadzić nawet stosowne ograniczenia – 30 kg per capita i ani kryształka więcej. I słusznie - trzeba pielęgnować słodką panikę, zanim ktoś się w końcu zastanowi: „po co mi tyle cukru..?” Ba! Może nawet zorientuje się, że cukier to nie szafran, ani wanilia z Madagaskaru i zapyta swój debet na koncie: „czemu zapłaciłem 5 zł za kilogram czegoś, co normalnie nie jest warte więcej niż 3”? Aha, już zapytał… No trudno, spróbujmy.

Kiedyś cukier był krajowy. Cukrowni mieliśmy w bród, ceny były gwarantowane (interwencyjne cukru i minimalne buraków cukrowych), produkcja ograniczona (żeby na rynku nie zrobiło się zbyt tłoczno), a eksport dotowany… Do tego wszystkiego Unia groźnie kiwała paluchem na plantatorów z zagranicy, a na wypadek gdyby ktoś się kiwania nie bał, wprowadziła wysokie cła importowe. Nic tylko żyć i umierać na cukrzycę.

Pewny, chroniony i opłacalny przemysł cukrowniczy w naturalny sposób przyciągał wielu rolników i przetwórców. Na rynku szybko pojawiły się więc setki zbędnych ton cukru. Nienaturalnie wysoka podaż była zresztą jednym z oficjalnych powodów, którymi UE uzasadniała potrzebę zreformowania tego sektora. Chęć przeniesienia upraw buraków do obszarów najbardziej do tego przystosowanych, a co za tym idzie poprawa konkurencyjności nie były jednak jedynym impulsem do zmian. Unia musiała zrewidować dotychczasową strategię przede wszystkim z powodu skargi wniesionej w 2003 r. na forum WTO przez głównych producentów cukru: Australię, Brazylię i Tajlandię. Państwa te sprzeciwiały się unijnym dopłatom eksportowym, dzięki którym cukier produkowany w państwach członkowskich trafiał na rynki międzynarodowe po niskich, niezwykle konkurencyjnych, niemalże dumpingowych cenach.

Komisja Europejska zaproponowała więc nowe zasady funkcjonowania rynku cukru, które w 2005 r. zostały przyjęte przez ministrów rolnictwa państw członkowskich. Do najważniejszych zadań reformy należało przede wszystkim ograniczenie produkcji cukru wewnątrzwspólnotowego, obniżenie sztucznie zawyżonych cen oraz zmniejszenie ceł importowych. Utworzono też fundusz restrukturyzacyjny, który miał wynagradzać producentom rezygnację z dalszej produkcji cukru. Na początku ograniczenia limitów produkcyjnych nie były w stanie skutecznie odstraszyć polskich przetwórców. Do zmiany profesji nie były ich też w stanie zachęcić wysokie dopłaty (początkowo 730 euro) do każdej niewyprodukowanej tony cukru. Z czasem jednak obniżone ceny, zwiększona konkurencja i korzystne warunki rezygnacji z produkcji doprowadziły do tego, że coraz więcej osób zdecydowało się przekwalifikować. W efekcie, zakłady zamknięto, a Polska stała się importerem cukru netto.

Naprawdę absurdalne jest jednak to, że dzisiaj Polska musi wyeksportować każdą ilość cukru przekraczającą limit, nawet jeśli nie pokrywa on krajowego zapotrzebowania. Polska eksportuje zatem swój cukier (wielkość przekraczającą limit produkcyjny), tylko po to, aby za chwilę zaspokoić niedobór na rynku cukrem importowanym z zagranicy… Wystarczy spojrzeć na dane za 2010 r. - popyt 1570 tys. ton, podaż 1433 tys. ton, limit: 1405 tys. ton, eksport: 362 tys. ton, import: 200 tys. ton. I wszystko się bilansuje.

Ale teraz do rzeczy: dlaczego w ciągu ostatnich miesięcy cukier jest tak drogi i jak się do tego wszystkiego ma unijna reforma? Powodów jest kilka. Po pierwsze, w wyniku złych warunków pogodowych w Brazylii, Australii i Indiach plony tegorocznej kampanii cukrowej były o wiele skromniejsze niż w roku poprzednim. A jak wiadomo, niska podaż równa się wyższej cenie. Mówiąc prościej: „mało” znaczy „drogo”. Po drugie - „mokra jesień” w Polsce sprawiła, że plony buraków były o 8 proc. niższe niż w przed rokiem, a zła pogoda w okresie wegetacji i zbiorów wpłynęła na znaczące obniżenie zawartości cukru w korzeniach. Jednym słowem, bida z nędzą. Chociaż, o czym za chwilę, nie dla wszystkich.

Najpierw jednak powód trzeci, który całą spiralę cenową nakręca. Chodzi o akcję pod roboczą nazwą „szturmem na półki” – polegającą na przekonywaniu Polaków, że cukier jest wprawdzie drogi – ale to nie jest jeszcze ostatnie słowo chciwych sprzedawców. Największą rolę w windowaniu cen cukru odegraliśmy bowiem – tak, tak – my wszyscy, czyli konsumenci. I - co ciekawe – nie jest to pierwszy przypadek, kiedy Polacy nastraszeni wizją wzrostu cen cukru ruszyli gremialnie do sklepów, bezbłędnie realizując schemat samosprawdzającej się przepowiedni. Albowiem, kiedy ludzie z obawy przed drożyną zaczynają kupować więcej niż zwykle, rynek przekłada rosnące zapotrzebowanie na podwyższone ceny. To właśnie ten mechanizm był bezpośrednią przyczyną prawie dwukrotnego (w ciągu zaledwie pół roku) wzrostu cen cukru w 2004 r. Wtedy konsumenci i zakłady przetwórstwa spożywczego bały się, że cukier podrożeje w wyniku akcesji Polski do UE. Dzisiaj boją się, że - i bez akcesji - jutro trzeba będzie zapłacić więcej.

Dalej poszło już gładko. Niepokój zasiany, wystarczy tymczasowo zahamować dostawy, poczekać z opróżnianiem magazynów, a potem - gdy wszyscy będą już pewni, że cukru realnie brakuje - sprzedać go po jeszcze wyższej cenie. To rola polskich hurtowników – kolejnego elementu układanki. Warto się w tym kontekście zastanowić dlaczego polski cukier można kupić taniej w… Portugalii niż nad Wisłą. Po raz kolejny okazuje się, że etyka w przedsiębiorstwie to dobry temat na pracę licencjacką, ale średni fundament biznesplanu.

W ten sposób, w prostej linii, dochodzimy do najgorętszego tematu ostatniego tygodnia – „obrzydliwej i wulgarnej” SPEKULACJI. Pewne osoby, nazwijmy je przedsiębiorczymi, masowo wykupują hurtowe ilości cukru, by potem sprzedać je drożej i zrealizować czysty zysk. Dlaczego tak się dzieje? Bo po omówionej wcześniej reformie każdy wie, że Unia przestała być samowystarczalna, że podaż cukru jest ograniczona i że wykorzystując oba fakty można tak handlować cukrem, by nieźle zarobić. Dzieło wieńczy tzw. efekt podkręcania sprzedaży, czyli działanie supermarketów, które wiedząc, że klienci oczekują wzrostu cen, sami często je podnoszą.
Co dalej? Nic szczególnego. Premier zapomni pewnie na chwilę, że wspiera wolny rynek, spotka się z hurtownikami na „poważne rozmowy”, minister gospodarki będzie dalej apelował o większą przejrzystość w handlu, a minister rolnictwa zruga jeszcze parę razy UOKiK za „brak działań, które chroniłyby konsumenta”.

Szczerze mówiąc, dla mnie o wiele bardziej wulgarna niż spekulacja jest kontrola rynku i wspieranie produkcji, dla której nie ma wystarczających przesłanek ekonomicznych. Cukier trzcinowy jest po prostu tańszy od cukru z buraków. Z drugiej strony, sztuczne podtrzymywanie rolnictwa tylko po to, aby nie dopuścić do niepokojów społecznych, nie powinno pewnie aż tak bulwersować. Unijni rolnicy nadal lepiej strajkują niż negocjują. A Polska? Cóż, jeśli chce się należeć do pewnego klubu, trzeba postępować zgodnie z zasadami członków, którzy grają w nim pierwsze skrzypce. Ale co by nie mówić, jako beneficjent netto i tak wychodzimy w tym towarzystwie na plus. Nawet jeśli od czasu do czasu musimy wypić gorzką herbatę.
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...