PRezydencja
Dodano:
Pompowany od kilku dni balon polskiej prezydencji wreszcie wzbił się w górę. Były fajerwerki, przejazd zabytkowych samochodów, toasty na Śląsku, Chopin w Warszawie, Edyta Górniak i 14 tysięcy kwiatów doniczkowych. Słowem wszystko, co niezbędne, by zakomunikować światu, że Polska przez najbliższe sześć miesięcy będzie przewodniczyć Radzie Unii Europejskiej. Problem w tym, że świata to zbytnio nie obchodzi.
W zasadzie wszystko w tym temacie powiedział sam premier: "Wiemy przecież wszyscy, że Unia Europejska ma dzisiaj mocne instytucje, które opisuje traktat lizboński i że inaczej niż kiedyś, prezydencja - więc kraj, który prezydencję sprawuje - to nie jest jakaś nadzwyczajna władza". Otóż nie wszyscy wiemy, ale dobrze, że o tym mowa. Do niedawna, a dokładnie do 1 grudnia 2009 r., Donald Tusk nie musiałby być aż tak skromny, ba - czasem mógłby nawet odgrywać główną rolę w nurcie unijnych zdarzeń. Dzisiaj jednak i przez następne pół roku, Tuskowi i Polsce przyszło być dekoracją, strojną, ale stanowiącą jedynie tło prawdziwej akcji, która - jak to zazwyczaj bywa - dzieje się za kulisami.
Traktat z Lizbony oprócz nadania Unii osobowości prawnej (rychło w czas!), zmienił też przepisy dotyczące sprawowania prezydencji. Zgodnie z zapisami dokumentu, kto inny ma reprezentować Unię przy podpisywaniu umów handlowych z państwem trzecim, kto inny ma grozić palcem Rosji, gdy tej zachce się "wspierać dążenia wolnościowe" Abchazji, a kto inny ma uśmiechać się frasobliwie niosąc pomoc humanitarną nieszczęśnikom, których nawiedziło tsunami. Wraz ze stworzeniem stanowiska Stałego przewodniczącego Rady Europejskiej (Van Rompuy) i Wysokiego przedstawiciela ds. zagranicznych i polityki bezpieczeństwa (Ashton) państwo pełniące prezydencję w Radzie UE stało się moderatorem dyskusji i bezstronnym arbitrem w sporach. Ma zachęcać do dialogu, wspierać proeuropejskie rozwiązania, czuwać nad pracami członków Rady i pogłębiać integrację.
Prawda, że to idealna rola dla polskich polityków? Dotychczas wielokrotnie można było przecież obserwować, jak merytorycznie i rzetelnie prowadzili dyskusje, jak bezstronnie podchodzili do spraw trudnych i jak konsekwentnie dążyli do bezkonfliktowego rozwiązania sporów. No dobra, może nie zawsze im to wychodziło, ale za 430 mln złotych (budżet polskiej prezydencji) może tym razem się uda. Już w pierwszych komentarzach da się wyczuć ducha unijnej solidarności. Eurodeputowany Cymański na przykład, przekonuje, że "praktyka krytykowania swojego państwa i rządu za granicą jest czymś fatalnym". Popieram go i nie odrzuca mnie nawet rodzinna fasadowość budowania fałszywego wizerunku w oczach sąsiadów. Bo przecież o nasz wizerunek tu chodzi.
Oczywiście, istnieje lista przyjętych przez Polskę priorytetów, które pod hasłami „Integracji europejskiej jako źródła wzrostu”, „Bezpiecznej Europy” oraz „Europy otwartej na świat” kryją (dość skutecznie) merytoryczne zagadnienia naszej prezydencji. Na razie wiadomo tylko, że integrować mamy rynek usług elektronicznych, o bezpieczeństwo dbać żywnościowe i energetyczne, a otwarci być na wschód i południe. Wszystko oczywiście w duchu wspólnoty i realizacji wspólnych celów. Problem w tym, że cele nie zawsze są wspólne. Ciekawe bowiem jak polscy urzędnicy połączą dbałość o prowadzenie europejskiej polityki klimatycznej z niechęcią do zwiększenia obowiązkowych redukcji CO2, które miałyby poważny wpływ na polską gospodarkę. Ciekawe, jak będą radzić innym w kwestii zapewnienia bezpieczeństwa energetycznego, kiedy sami są w 90 proc. są uzależnieni od energii pozyskiwanej z węgla. Ciekawe jak…itd., itp. Powoli dochodzimy do sedna.
Tak jak specjalista od czyszczenia powierzchni płaskich nadal myje podłogę, tak Polska sprawująca prezydencję ma równie dziurawe drogi, jak przed 1 lipca. Ilość tytułów niczego nie zmienia - zwłaszcza, że prezydencję dostaje się z automatu, a nie w dowód uznania. Zatem, chociaż przez najbliższe pół roku można polski bałagan upychać pod dywan, nie ma co oczekiwać, że w grudniu już go tam nie będzie.
Zgoda, nie można zapomnieć, że bezprecedensowe zaproszenie Jacka Rostowskiego do uczestniczenia w pracach eurogrupy jest dla Polski wyróżnieniem. I nawet jeśli dotychczas miał on prawo jedynie przysłuchiwać się dyskusjom ministrów strefy euro, może zmieści się w kadrze, gdy Merkel i Sarkozy będą rozstrzygać o losach Grecji. Nie zapeszajmy. Oby tylko nie zabrakło nam energii i wiary we własne siły, które Tusk obiecał Europie, bo ta naprawdę potrzebuje ich dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek.
Traktat z Lizbony oprócz nadania Unii osobowości prawnej (rychło w czas!), zmienił też przepisy dotyczące sprawowania prezydencji. Zgodnie z zapisami dokumentu, kto inny ma reprezentować Unię przy podpisywaniu umów handlowych z państwem trzecim, kto inny ma grozić palcem Rosji, gdy tej zachce się "wspierać dążenia wolnościowe" Abchazji, a kto inny ma uśmiechać się frasobliwie niosąc pomoc humanitarną nieszczęśnikom, których nawiedziło tsunami. Wraz ze stworzeniem stanowiska Stałego przewodniczącego Rady Europejskiej (Van Rompuy) i Wysokiego przedstawiciela ds. zagranicznych i polityki bezpieczeństwa (Ashton) państwo pełniące prezydencję w Radzie UE stało się moderatorem dyskusji i bezstronnym arbitrem w sporach. Ma zachęcać do dialogu, wspierać proeuropejskie rozwiązania, czuwać nad pracami członków Rady i pogłębiać integrację.
Prawda, że to idealna rola dla polskich polityków? Dotychczas wielokrotnie można było przecież obserwować, jak merytorycznie i rzetelnie prowadzili dyskusje, jak bezstronnie podchodzili do spraw trudnych i jak konsekwentnie dążyli do bezkonfliktowego rozwiązania sporów. No dobra, może nie zawsze im to wychodziło, ale za 430 mln złotych (budżet polskiej prezydencji) może tym razem się uda. Już w pierwszych komentarzach da się wyczuć ducha unijnej solidarności. Eurodeputowany Cymański na przykład, przekonuje, że "praktyka krytykowania swojego państwa i rządu za granicą jest czymś fatalnym". Popieram go i nie odrzuca mnie nawet rodzinna fasadowość budowania fałszywego wizerunku w oczach sąsiadów. Bo przecież o nasz wizerunek tu chodzi.
Oczywiście, istnieje lista przyjętych przez Polskę priorytetów, które pod hasłami „Integracji europejskiej jako źródła wzrostu”, „Bezpiecznej Europy” oraz „Europy otwartej na świat” kryją (dość skutecznie) merytoryczne zagadnienia naszej prezydencji. Na razie wiadomo tylko, że integrować mamy rynek usług elektronicznych, o bezpieczeństwo dbać żywnościowe i energetyczne, a otwarci być na wschód i południe. Wszystko oczywiście w duchu wspólnoty i realizacji wspólnych celów. Problem w tym, że cele nie zawsze są wspólne. Ciekawe bowiem jak polscy urzędnicy połączą dbałość o prowadzenie europejskiej polityki klimatycznej z niechęcią do zwiększenia obowiązkowych redukcji CO2, które miałyby poważny wpływ na polską gospodarkę. Ciekawe, jak będą radzić innym w kwestii zapewnienia bezpieczeństwa energetycznego, kiedy sami są w 90 proc. są uzależnieni od energii pozyskiwanej z węgla. Ciekawe jak…itd., itp. Powoli dochodzimy do sedna.
Tak jak specjalista od czyszczenia powierzchni płaskich nadal myje podłogę, tak Polska sprawująca prezydencję ma równie dziurawe drogi, jak przed 1 lipca. Ilość tytułów niczego nie zmienia - zwłaszcza, że prezydencję dostaje się z automatu, a nie w dowód uznania. Zatem, chociaż przez najbliższe pół roku można polski bałagan upychać pod dywan, nie ma co oczekiwać, że w grudniu już go tam nie będzie.
Zgoda, nie można zapomnieć, że bezprecedensowe zaproszenie Jacka Rostowskiego do uczestniczenia w pracach eurogrupy jest dla Polski wyróżnieniem. I nawet jeśli dotychczas miał on prawo jedynie przysłuchiwać się dyskusjom ministrów strefy euro, może zmieści się w kadrze, gdy Merkel i Sarkozy będą rozstrzygać o losach Grecji. Nie zapeszajmy. Oby tylko nie zabrakło nam energii i wiary we własne siły, które Tusk obiecał Europie, bo ta naprawdę potrzebuje ich dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek.