Przygoda w bagnie
Dodano:
- Tylko się nie zatrzymuj! Gaz do dechy! - krzyknął Maciek. Byłam przerażona. Jechaliśmy błotnistą drogą pod lasem, z czwórka dzieci na pokładzie, a przed nami gigantyczne bajoro.
- Boję się! Zatoniemy! - byłam spanikowana.
- Dodaj gazu! Masz napęd na cztery koła.
Maciuś spał, pozostała trójka przyglądała się w milczeniu, kiedy samochód utknął! Teraz bagno wciągnie nas, jak w bajce! Moje serce waliło jak oszalałe, samochód przechylił się na prawą stronę. Tylko ja mogłam wysiąść. Postanowiłam ruszyć po pomoc.
- Gdybym ja prowadził... - zaczął Maciek, ale nie dokończył.
Wracaliśmy z Mazur, z weekendu majowego z przyjaciółmi. Znajomi wracali po bożemu (w korku), a my szukaliśmy leśnych przecinek: - Nie będziemy bezczynnie stać, zjedź w prawo. Musi być jakaś inna droga - pilotował Maciek.
Dwa razy nam się udało, za trzecim razem wpadliśmy w pułapkę.
Maciuś spał za mną w foteliku. Wysiadłam z samochodu. Od strony Maćka nie można było otworzyć drzwi więc wyjęłam Stasia i Jasia przez okno. Maciek został z młodszą dwójką w samochodzie. Nie miałam zasięgu. Nie wiedziałam gdzie jesteśmy.
W oddali zobaczyłam stadninę koni. Jakaś para żegnała się czule przy jeepie. - Jesteśmy uratowani - pomyślałam przyspieszając kroku.
W tym momencie kobieta odjechała samochodem, a mężczyzna wszedł do domu. Dzieliło nas od niego 400 metrów, kiedy na wąskiej ścieżce pojawiła się wielka klacz i źrebak. Szły prosto na nas.
- Nie bój się! Nic nam nie zrobią! - mówiłam do siebie.
Nie było ucieczki. Ogrodzenie było po obu stronach ścieżki.
Klacz podeszła do nas bardzo blisko. Wybrała Staśka włosy (w kolorze siana :-). Obwąchała go, trochę obśliniła i po chwili konie zaczęły spokojnie skubać trawę.
Mogliśmy je ominąć.
- Jesteście rekordzistami. Dojechaliście najdalej - powiedział właściciel stadniny. Uśmiechał się pod nosem.
Byliśmy czwartym samochodem, który ugrzązł w bajorze uciekając przez korkiem. Wszystkie miały napęd na cztery koła.
- Jak tu pięknie! - powiedziałam. Widok ze stadniny był nieziemski. Las, konie swobodnie pasące się na łące (i drodze). Małe kotki tarzające się w trawie, za którymi biegali już chłopcy, a w oddali jedyny wynalazek cywilizacji - nasz zatopiony w błocie samochód. - Zaraz zadzwonię do sąsiedniej wsi po ciągnik. Facet ma wprawę - mrugnął właściciel stadniny na pocieszenie.
Mieliśmy szczęście mógł przyjechać za niecałe dwie godziny. Zdążymy przed zmrokiem. Maciek szedł w naszą stronę z maluchami. Było piękne majowe słońce. Wreszcie, bo przez cały weekend padał deszcz! Karmiliśmy konie, zachwycaliśmy się źrebakiem, a chłopcy biegali za kotami.
Wypasiony niebieski ciągnik poradził sobie w kwadrans z naszym samochodem. Chłopcy pierwszy raz na własne oczy widzieli traktor z bliska! Rolnik był lepszy niż Bob Budowniczy!
Wracaliśmy kompletnie zaczarowani miejscem. Dzieci gadały jak najęte. Wróciliśmy o zmroku, nasza podróż trwała prawie cały dzień ale nic nie straciliśmy :-).
- Dodaj gazu! Masz napęd na cztery koła.
Maciuś spał, pozostała trójka przyglądała się w milczeniu, kiedy samochód utknął! Teraz bagno wciągnie nas, jak w bajce! Moje serce waliło jak oszalałe, samochód przechylił się na prawą stronę. Tylko ja mogłam wysiąść. Postanowiłam ruszyć po pomoc.
- Gdybym ja prowadził... - zaczął Maciek, ale nie dokończył.
Wracaliśmy z Mazur, z weekendu majowego z przyjaciółmi. Znajomi wracali po bożemu (w korku), a my szukaliśmy leśnych przecinek: - Nie będziemy bezczynnie stać, zjedź w prawo. Musi być jakaś inna droga - pilotował Maciek.
Dwa razy nam się udało, za trzecim razem wpadliśmy w pułapkę.
Maciuś spał za mną w foteliku. Wysiadłam z samochodu. Od strony Maćka nie można było otworzyć drzwi więc wyjęłam Stasia i Jasia przez okno. Maciek został z młodszą dwójką w samochodzie. Nie miałam zasięgu. Nie wiedziałam gdzie jesteśmy.
W oddali zobaczyłam stadninę koni. Jakaś para żegnała się czule przy jeepie. - Jesteśmy uratowani - pomyślałam przyspieszając kroku.
W tym momencie kobieta odjechała samochodem, a mężczyzna wszedł do domu. Dzieliło nas od niego 400 metrów, kiedy na wąskiej ścieżce pojawiła się wielka klacz i źrebak. Szły prosto na nas.
- Nie bój się! Nic nam nie zrobią! - mówiłam do siebie.
Nie było ucieczki. Ogrodzenie było po obu stronach ścieżki.
Klacz podeszła do nas bardzo blisko. Wybrała Staśka włosy (w kolorze siana :-). Obwąchała go, trochę obśliniła i po chwili konie zaczęły spokojnie skubać trawę.
Mogliśmy je ominąć.
- Jesteście rekordzistami. Dojechaliście najdalej - powiedział właściciel stadniny. Uśmiechał się pod nosem.
Byliśmy czwartym samochodem, który ugrzązł w bajorze uciekając przez korkiem. Wszystkie miały napęd na cztery koła.
- Jak tu pięknie! - powiedziałam. Widok ze stadniny był nieziemski. Las, konie swobodnie pasące się na łące (i drodze). Małe kotki tarzające się w trawie, za którymi biegali już chłopcy, a w oddali jedyny wynalazek cywilizacji - nasz zatopiony w błocie samochód. - Zaraz zadzwonię do sąsiedniej wsi po ciągnik. Facet ma wprawę - mrugnął właściciel stadniny na pocieszenie.
Mieliśmy szczęście mógł przyjechać za niecałe dwie godziny. Zdążymy przed zmrokiem. Maciek szedł w naszą stronę z maluchami. Było piękne majowe słońce. Wreszcie, bo przez cały weekend padał deszcz! Karmiliśmy konie, zachwycaliśmy się źrebakiem, a chłopcy biegali za kotami.
Wypasiony niebieski ciągnik poradził sobie w kwadrans z naszym samochodem. Chłopcy pierwszy raz na własne oczy widzieli traktor z bliska! Rolnik był lepszy niż Bob Budowniczy!
Wracaliśmy kompletnie zaczarowani miejscem. Dzieci gadały jak najęte. Wróciliśmy o zmroku, nasza podróż trwała prawie cały dzień ale nic nie straciliśmy :-).