Skok, czyli o wyzwaniu, przełamywaniu i zaufaniu

Dodano:
Słupek nie wyglądał jakoś przerażająco. Miał kilkadziesiąt centymetrów wysokości. Jak to słupek na basenie. Po raz pierwszy weszłam na niego z własnej woli. A właściwie wdrapałam się, gdyby nie poczucie wstydu i przyzwoitości wspinałabym się na niego na czworakach. Ale…
Wdrapałam się, stanęłam na ugiętych i drżących nogach po czym spojrzałam na jednego trenera, na drugiego i… „Nie. Nie skaczę. Za wysoko” - wymamrotałam, wprawiając chłopaków w lekkie osłupienie. Był poniedziałek, w weekend szykowały się zawody pływackie mastersów, w których klub wystawiał silną ekipę złożoną przede wszystkim z debiutantów. Ze mnie też. To, że będę ostatnia, nie ulegało większym wątpliwościom. Ale z internalizacją tej informacji nie miałam większego problemu, bo a) w grudniu nie pływałam jeszcze w ogóle w zasadzie, b) jak pierwszy raz startowałam na Kabatach, to byłam jakaś 5. czy 10. od końca z żenującym czasem.

Zgłaszając się do zawodów o jednym wszakże nie pomyślałam - jakoś w tej wodzie znaleźć się muszę… O ile grzbiet nie wymagał skakania (akurat, nie wymagał! Pierwszy skok na nogi w życiu to ten do startu grzbietu…), to żaba… - Trudno, będziesz startowała z dołu – zawyrokował trener i wyjaśnił, że można wystartować bez skakania. Oczywiście, najpierw trzeba to zgłosić sędziom i w ogóle… Popatrzyłam na skaczące towarzystwo, zobaczyłam, ile potrafią „przeskoczyć” z pierwszej długości i spojrzałam błagalnie na trenera: „A może się jeszcze nauczę…?”

Bo przełom nastąpił kilka dni wcześniej, kiedy pierwszy raz, najpierw z siedzenia, potem z przyklęku, wreszcie z obu nóg – skoczyłam do wody. Ja! Tak. Ta sama, która kilkanaście lat temu zrezygnowała z chodzenia na basen po tym jak instruktor (uprzedzony o moim strachu przed skakaniem) zepchnął mnie ze słupka. Ta sama, która jeszcze w wakacje, stojąc na drabince pół metra nad znaną sobie wodą nie zrobiła tego pół kroku do przodu. W poniedziałek umiałam już skakać z brzegu, ale słupek dalej wydawał mi się wyzwaniem w rodzaju pokonywania przełęczy Karb podczas ubiegłorocznego Biegu Marduły. To nie przypadek, że mój basenowy debiut przypadał w tym samym czasie, co bieg po Tatrach. Teraz ten słupek był Karbem, ale przecież ostatecznie na Karb się wczołgałam… Może skoczę?

Pisałam już, że mam szczęście do trenerów? I to wszystkich, z którymi w ciągu ostatnich kilku sezonów mam przyjemność współpracować. Trenerzy od pływania – Remo i Jacek – ładnie się wpisują w ten panteon, kiedyś będę im musiała jakieś laurki napisać.

A tak całkiem poważnie – sprawić, żebym sama chciała skoczyć, to już było mission impossible. Chciałam.

Tak bardzo, że w czwartek pojechałam na drugi koniec miasta na basen. I zaczęłam od tego, na czym skończyłam, czyli brzegu. Po jakimś kwadransie byłam gotowa przenieść się na murek. Po kolejnych kilkudziesięciu minutach znowu wdrapałam się na słupek. Woda wydawała się być bliżej. A poza tym – miałam na nią nie patrzeć… No, dobrze, umówmy się. Ten pierwszy skok to nie było mistrzostwo świata. Drugi i trzeci też nie. Ale się zawzięłam. Spadałam do tej wody, konkursowo obijając sobie uda i klatę. W końcu trener do pomocy zawezwał znajomą instruktorkę i – między nami kobietami – zaczęłam łapać, o co chodzi. Już nie tłukłam o wodę z każdym razem… No i, co najważniejsze, skakałam!

Tak, po nieco ponad godzinie na basenie – zaczęłam skakać…

Dla pewności pojechałam na zajęcia jeszcze w piątek rano. I słusznie, bo w ramach osiągania gotowości bojowej, mieliśmy dobre 20 minut skakania. I ja - skakałam. Normalnie wchodziłam na ten słupek – na tym basenie trochę bardziej nowoczesny, choć wyglądający na wyższy – i skakałam. Raz za razem. Co prawda przy wchodzeniu nadal miałam miękkie kolana, ale za to plaskanie o wodę zminimalizowałam do jakichś pojedynczych incydentów. Zamiast – czy skoczyć zaczęłam myśleć w trybie – jak skoczyć, żeby się nie poobijać o wodę.

Słusznie. Od czwartkowego plaskania miałam pięknie zaczerwienioną gór ud. Dzisiaj znalazłam tam piękne zasinienie. Prawie na niebieską linię. Dłuższą chwile musiałam pokojarzyć, dlaczego mam siniaki na udach. Ale ich kształt nie pozostawiał wątpliwości. Każdy plask o wodę zostawia ślad…

Dzisiaj – bo dzisiaj miał się odbyć ów ważny skok – byłam na basenie na godzinę przed zawodami. Skoczyłam trzy razy – dwa ładnie, za trzecim plasnęłam. Uznałam, że wystarczy. Jak na osobę, która w czwartek jeszcze nie skakała, wypadłam nieźle. Chociaż start fatalnie spóźniłam (http://youtu.be/joOQIefNOyU) .Do reszty filmu się nie odniosę, bo powinien stanowić instruktaż o tym, jak pływać nie należy. Skoro jednak już skaczę, to teraz sobie popracuję nad resztą tych 25 metrów. I ich wielokrotności. Bo jednak pływanie trochę się różni od biegania. W bieganiu nie ma fazy „wystania”. W pływaniu jest – „wyleżenie”. To jest to, czego nie ma na filmie ;-)

A, miało być jeszcze o zaufaniu. No właśnie. Bo jak trener przy kolejnym kroku mającym zbliżyć mnie do historycznego "skoku ze słupka" powiedział: „To ty skacz, a ja ci przytrzymam nogę” – zbuntowało się we mnie wszystko. Że niby jak? Wyrwać mi tę nogę chce? Uszkodzić? Na pewno mi coś ponaciąga. Albo w ogóle uszkodzi… I wtedy jeszcze raz spojrzałam. Na trenera, na wodę, na tą nieszczęsną nogę… „Ok, niech będzie”. Pół godziny później skakałam ze słupka ;-) Dzięki, Remo!

A propos wyzwań. W kwestii skakania stoi przede mną jeszcze jedno. Skocznia nad Jeziorem Oleckim. W tym roku już nie będę po niej spacerowała. Wykorzystam. Zgodnie z przeznaczeniem :)
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...