Szparagowa inicjacja

Dodano:
Będzie bez zdjęć, chociaż o zdjęcia aż się prosi. Ale jeszcze nie umiem ładnie fotografować jedzenia. Fotkę z Facebooka kolega skomentował krótko: „Albo kiepsko gotujesz, albo robisz słabe zdjęcia”. Z dwojga złego wolę przyznać, że robię słabe zdjęcia...
A gotowanie? Gotuję tak rzadko, że właściwie za każdym razem jest to święto i no cóż... Nieskromnie powiem, nawet to wychodzi. Co prawda po zmianie diety częściej korzystam z przepisów gotowych (głównie blogowych, wegańskie blogi kulinarne to jest lektura przy której można dostać regularnego ślinotoku), ale co jakiś czas ciągnie wilka do lasu, a Anię do kuchennych improwizacji...

Tym razem padło na szparagi. Jakoś do tej pory omijałam to coś szerokim łukiem. Nie tylko dlatego, że generalnie warzywa nie stanowiły podstawy mojej diety i kuchni (najlepiej wychodził mi pieczony schab w różnych wariantach). Także dlatego, że gdzieś tam usłyszałam czy przeczytałam, że dobrze zrobić szparagi jest szalenie trudno, bo... I tu następowała długa lista, co to się tez z tymi szparagami może zadziać podczas obróbki. Termicznej. Czyli gotowania.

Jednak od kiedy to warzywa są podstawą mojego jadłospisu, z coraz większą odwagą sięgam po rzeczy, których do tej pory nie jadałam, nie przyrządzałam i w ogóle trzymałam się od nich z daleka. Zwłaszcza po te. Bo takie szparagi na przykład, jak się okazuje, to istna bomba witamin i składników mineralnych. Zawierają karoten, witaminy B, B2, B6, witaminę C, a także sole potasowe, wapń, sód, magnez, fosfor, fluor i żelazo. Są źródłem witaminy K i kwasu foliowego. Mają także działanie bakteriobójcze i podobno zapobiegają nowotworom. Szparag był uprawiany jako warzywo już w starożytności przez Egipcjan, Greków i Rzymian. Jego wizerunki obecne są na egipskich sarkofagach, a ze względu na podobieństwo młodych pędów do... no, wiadomo czego (w końcu piszę o inicjacji, tak?) był uważany za afrodyzjak.

Zatem w końcu kupiłam swój pierwszy w życiu pęczek szparagów. Białych.

Najpierw potrzymałam go jeszcze chwilę w lodówce, żeby się ponamyślać i poszukać przepisów, Ale coś z szukaniem szło mi kiepsko. W końcu wyciągnęłam te szparagi, przekroiłam w poprzek mniej więcej w połowie długości, wrzuciłam na lekko osolony wrzątek i... po 5 minutach szparagi były gotowe. To znaczy ugotowane. Popatrzyłam na nie i zrobiłam tak:

Górne części z główkami wrzuciłam na patelnię. Podlałam symbolicznie oliwą. Dodałam dwa zmiażdżone ząbki czosnku, garść podartych świeżych liści szpinaku, posypałam to wszystko solą z ziołami. Podałam – z makaronem w świderki. Smakowało  A i wyglądało... kusząco.

Dolne części pokroiłam na małe kawałki (ok. 0,5 cm szerokości, krążki). Tu również wpakowałam czosnek (1 ząbek), dwa pomidory pokrojone w ósemki, sałatę (rukolę z raddiccho). Podlałam, acz skąpo, oliwą i sypnęłam delikatnie solą morską. Schowałam do lodówki... i zapomniałam. Sałatka ze szparagów na drugi dzień smakowała wyśmienicie – ze świeżą bułką.

Ale prawdziwe szaleństwo popełniłam dzisiaj:

Nabyłam szparagi i białe, i zielone. Na razie zabrałam się za zielone. Na początek znowu je ciachnęłam na pół, bo nie mam garnka na całe. Na osolony wrzątek, 3 minuty – i już. Znowu główki na patelnię, a reszta – do miksera. Do miksera ponadto pół puszki mleka kokosowego, garstka pestek słonecznika i odrobina wody. Zmiksowałam, zalałam tym główki na patelni, zagotowałam. Lekko dosoliłam i dodałam odrobinę ziół. A potem dodałam do makaronu, wymieszałam. I...

Kolacja była fantastyczna.

A dwa pęczki szparagów jeszcze czekają na swoją kolej.
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...