Kubot kontra Janowicz - czyli... u cioci na imieninach

Dodano:
Dziwnie ogląda mi się mecz Janowicza z Kubotem. Nie, nie będę się mądrzył na temat drop-shotów, taktyki i tego dlaczego Kubot lubi grać na trawie. Mamy w ostatnich dniach w kraju kilka milionów ekspertów od tenisa, nie mam ochoty być kolejnym.
Dziwnie ogląda mi się ten mecz, bo kiedy komentatorzy cały czas mówią o "Jurku" i "Łukaszu" czuję się trochę jak u cioci na imieninach. Żeby nie było wątpliwości: jestem zachwycony tym, że dwóch Polaków gra w ćwierćfinale najstarszego turnieju tenisowego świata. Ale sport w którym nie ma przeciwnika, wroga, traci dla mnie większość ze swojego wdzięku. A w tym wypadku wroga nie ma.

Ideologiczni przeciwnicy sportu będą udowadniać, że to jakiś rodzaj wrodzonego autorytaryzmu, potrzeby konfliktu albo - serio, widziałem gdzieś takie wypowiedzi - faszyzmu. Bo przecież kibicowanie swoim i stawianie się w opozycji wobec przeciwnika, robienie z niego wroga, to zamaskowany przejaw ksenofobii. W takim razie jestem ksenofobem. Oglądam mecz bez emocji, chociaż przecież Polacy grają w ćwierćfinale Wimbledonu!

Narzeczona, która właśnie wróciła do domu i zastała mnie przed telewizorem zapytała za kim jestem. I co mam odpowiedzieć? Wszystko mi jedno, obydwu kibicuje tak samo, chociaż przecież różni ich wszystko - od talentu, przez wiek, po wzrost i technikę grania.

Szkoda, że, jak głosi hit ostatnich godzin na Facebooku, Wojciech Fibak poznał Kubota z Janowiczem. Jeśli już musiał to robić, mógł wstrzymać się do finału.
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...