Tak, jak powinno być. Bieg Powstania Warszawskiego
Dodano:
O Biegu Powstania Warszawskiego pisałam kilka dni temu, zanim zaczęły się absolutnie błyskawiczne zapisy i zanim 7000 pakietów rozeszło się w dwa dni. Organizatorzy na fali sukcesu zapowiedzieli już, że limit w Biegu Niepodległości wyniesie 12 000 pakietów. Zaczynam się bać… Ale może niepotrzebnie.
Bo przecież tegorocznego Biegu Powstania też się obawiałam. A tymczasem XXIII edycja Biegu była (prawie) dokładnie taka, jaki powinien być bieg, w którym rywalizacji sportowej towarzyszy dodatkowe przesłanie, misja, idea. Mówię „prawie” przez wzgląd na festyniarskie „Sto lat” przed hymnem narodowym. Rozumiem, że organizator chciał uczcić powstańców, ale mam wrażenie, że konferansjer trochę się zagalopował. A poza tym śpiewanie „Sto lat” ludziom, którzy są w okolicach 90-tki, uważam za mało taktowne. No i jeszcze mówię „prawie” za rozgrzewkę. Rozgrzewka przy plus 30 stopniach C nie jest specjalnie potrzebna, a już panie fitneski, które ordynują kilku tysiącom ludzi, jakby nie było upchniętych w ograniczonej przestrzeni, machanie rękami naokoło, nie wykazały się wyobraźnią. Na szczęście biegacze się wykazali i nie machali, przynajmniej nie zbiorowo. W sumie największą frajdę z rozgrzewki miała para podglądająca start z hotelowego okna.
Za to, żeby przejść do już do pozytywów, brawa dla organizatorów za rozdzielenie startu biegów na 5 i 10 km. Za to, że dycha startowała z Bonifraterskiej. Za przestronny depozyt. I za dwie istotne zmiany. Za czarne ładne i eleganckie koszulki, w których dało się biec (jakkolwiek ja tradycyjnie, od 7 lat, po raz 7 – w białej koszulce i czerwonych spodenkach, które kiedyś nabyłam specjalnie właśnie na mój pierwszy Bieg Powstania Warszawskiego). Nawet fakt, że koszulki były męskie, nie umniejsza mojego uznania – S jest S i ładnie leży na kobietach również. I druga zmiana istotna – wyprowadzenie dekoracji spod schodów WOSiR, gdzie odbywała się niemal chyłkiem, mimochodem i właściwie jakoś tak pokątnie – na płytę stadionu Polonii, gdzie w świetle jupiterów biegacze mogli oklaskiwać zwycięzców (wziąwszy uprzednio prysznic, ale prysznic na Polonii jest zawsze, tylko trzeba go umieć znaleźć). Napiszę więcej: stanięcie na tej płycie, bo akurat miałam okazję stanąć na podium jednej z dodatkowych klasyfikacji, było wielką przyjemnością.
Jeszcze jedną zmianę zaobserwowałam - i ta akurat dotyczyła samych zawodników. Otóż do tej pory, kiedy przed biegiem grano hymn, niektórzy zawodnicy kompletnie się tym nie przejmowali, kontynuowali rozgrzewkę, podskakiwali, rozciągali się, dyskutowali, wiązali buty, drapali po… No, nieważne. W każdym razie z ogromną przyjemnością patrzyłam na to, że tym razem wokół mnie ludzie stanęli - jeżeli nie na baczność to przynajmniej w jakiejś stabilnej pozycji. Panowie niektórzy zdjęli czapki, a wszyscy albo śpiewali, albo udawali że śpiewają, albo przynajmniej milczeli. Naprawdę, robiło to wrażenie.
„Rota”, którą tradycyjnie rozpoczynał się Bieg Powstania Warszawskiego, tym razem wybrzmiała przed startem biegu na 5 km. Trochę szkoda, ale ja osobiście za „Rotą” nie przepadam i nigdy nie potrafiłam dostrzec jej związku z Powstaniem – ostatecznie powstańcy walczyli z Niemcami, ale także przeciwko drugiemu wrogowi, więc te germanione dzieci niekoniecznie wpisywały się w kontekst. Hymn zdecydowanie bardziej mnie uwznioślił. Poleciałam.
O samym biegu wiele odkrywczego tu nie napiszę. Z roku na rok rośnie liczba kibiców wzdłuż trasy, maleje za to liczba inscenizacji, które mnie akurat nigdy nie porywały. Za to oprawa muzyczna na Karowej – jak najbardziej tak. Zresztą zbieg Karową, poza tym że jest jednym z najmilszych fragmentów tego biegu, jest też na pewno odcinkiem najbardziej romantycznym w nocnej poświacie…
Poza tym tradycyjnie było ciepło, ale nie parno. Tradycyjnie było tłoczno, przynajmniej na pierwszych kilometrach. Znowu nie zabrakło wielu optymistów, którzy przecenili swoje możliwości ustawiając się na starcie gdzieś pewnie w pierwszej linii albo jeszcze przed nią… Na szczęście nie było tym razem (na trasie 10 km) tego nieszczęsnego pierwszego zakrętu, który po 200 metrach totalnie korkował trasę. Tym razem blisko półtorakilometrowa prosta od startu aż po Krakowskie Przedmieście pozwoliła na stopniowe nabieranie rozpędu i zdecydowanie zmniejszyła liczbę niecenzuralnych słów miotanych po drodze. Płoty na Wisłą trochę przyblokowały tradycyjną bryzę znad wody, kurtyna wodna na Karowej była nazwana kurtyną nieco na wyrost (trzeba by było wykonawców odesłać na naukę do Garwolina czy innego Raszyna), fontanny wzdłuż Wisłostrady pięknie tańczyły w światłach reflektorów, a Sanguszki przypomniała, że Warszawa nie jest takim płaskim miastem, jak się powszechnie sądzi.
Biegłam sobie, zrazu nawet dosyć szybko, w swojej białej koszulce na ramiączkach i czerwonych spodenkach i w butach białych w czerwone paski. To taki mój osobisty hołd - biegam tak od 2007 r., kiedy pierwszy raz wystartowałam w Biegu Powstania Warszawskiego, którego trasa wiosła wtedy – uwaga – alejkami AWF, liczyła pięć pętli, ale spokojnie się można było pomylić, a na starcie stało wtedy jakieś 250 osób… Wczoraj bieg na 10 km ukończyło 4055 osób, a ponad 2000 pobiegło 5 km. Siedem lat. Cała epoka biegów amatorskich w Polsce. Wszyscy się uczymy – i organizatorzy, i uczestnicy. I wygląda na to, że lekcję z Biegu Powstania Warszawskiego odrobili (prawie) wszyscy.
Za to, żeby przejść do już do pozytywów, brawa dla organizatorów za rozdzielenie startu biegów na 5 i 10 km. Za to, że dycha startowała z Bonifraterskiej. Za przestronny depozyt. I za dwie istotne zmiany. Za czarne ładne i eleganckie koszulki, w których dało się biec (jakkolwiek ja tradycyjnie, od 7 lat, po raz 7 – w białej koszulce i czerwonych spodenkach, które kiedyś nabyłam specjalnie właśnie na mój pierwszy Bieg Powstania Warszawskiego). Nawet fakt, że koszulki były męskie, nie umniejsza mojego uznania – S jest S i ładnie leży na kobietach również. I druga zmiana istotna – wyprowadzenie dekoracji spod schodów WOSiR, gdzie odbywała się niemal chyłkiem, mimochodem i właściwie jakoś tak pokątnie – na płytę stadionu Polonii, gdzie w świetle jupiterów biegacze mogli oklaskiwać zwycięzców (wziąwszy uprzednio prysznic, ale prysznic na Polonii jest zawsze, tylko trzeba go umieć znaleźć). Napiszę więcej: stanięcie na tej płycie, bo akurat miałam okazję stanąć na podium jednej z dodatkowych klasyfikacji, było wielką przyjemnością.
Jeszcze jedną zmianę zaobserwowałam - i ta akurat dotyczyła samych zawodników. Otóż do tej pory, kiedy przed biegiem grano hymn, niektórzy zawodnicy kompletnie się tym nie przejmowali, kontynuowali rozgrzewkę, podskakiwali, rozciągali się, dyskutowali, wiązali buty, drapali po… No, nieważne. W każdym razie z ogromną przyjemnością patrzyłam na to, że tym razem wokół mnie ludzie stanęli - jeżeli nie na baczność to przynajmniej w jakiejś stabilnej pozycji. Panowie niektórzy zdjęli czapki, a wszyscy albo śpiewali, albo udawali że śpiewają, albo przynajmniej milczeli. Naprawdę, robiło to wrażenie.
„Rota”, którą tradycyjnie rozpoczynał się Bieg Powstania Warszawskiego, tym razem wybrzmiała przed startem biegu na 5 km. Trochę szkoda, ale ja osobiście za „Rotą” nie przepadam i nigdy nie potrafiłam dostrzec jej związku z Powstaniem – ostatecznie powstańcy walczyli z Niemcami, ale także przeciwko drugiemu wrogowi, więc te germanione dzieci niekoniecznie wpisywały się w kontekst. Hymn zdecydowanie bardziej mnie uwznioślił. Poleciałam.
O samym biegu wiele odkrywczego tu nie napiszę. Z roku na rok rośnie liczba kibiców wzdłuż trasy, maleje za to liczba inscenizacji, które mnie akurat nigdy nie porywały. Za to oprawa muzyczna na Karowej – jak najbardziej tak. Zresztą zbieg Karową, poza tym że jest jednym z najmilszych fragmentów tego biegu, jest też na pewno odcinkiem najbardziej romantycznym w nocnej poświacie…
Poza tym tradycyjnie było ciepło, ale nie parno. Tradycyjnie było tłoczno, przynajmniej na pierwszych kilometrach. Znowu nie zabrakło wielu optymistów, którzy przecenili swoje możliwości ustawiając się na starcie gdzieś pewnie w pierwszej linii albo jeszcze przed nią… Na szczęście nie było tym razem (na trasie 10 km) tego nieszczęsnego pierwszego zakrętu, który po 200 metrach totalnie korkował trasę. Tym razem blisko półtorakilometrowa prosta od startu aż po Krakowskie Przedmieście pozwoliła na stopniowe nabieranie rozpędu i zdecydowanie zmniejszyła liczbę niecenzuralnych słów miotanych po drodze. Płoty na Wisłą trochę przyblokowały tradycyjną bryzę znad wody, kurtyna wodna na Karowej była nazwana kurtyną nieco na wyrost (trzeba by było wykonawców odesłać na naukę do Garwolina czy innego Raszyna), fontanny wzdłuż Wisłostrady pięknie tańczyły w światłach reflektorów, a Sanguszki przypomniała, że Warszawa nie jest takim płaskim miastem, jak się powszechnie sądzi.
Biegłam sobie, zrazu nawet dosyć szybko, w swojej białej koszulce na ramiączkach i czerwonych spodenkach i w butach białych w czerwone paski. To taki mój osobisty hołd - biegam tak od 2007 r., kiedy pierwszy raz wystartowałam w Biegu Powstania Warszawskiego, którego trasa wiosła wtedy – uwaga – alejkami AWF, liczyła pięć pętli, ale spokojnie się można było pomylić, a na starcie stało wtedy jakieś 250 osób… Wczoraj bieg na 10 km ukończyło 4055 osób, a ponad 2000 pobiegło 5 km. Siedem lat. Cała epoka biegów amatorskich w Polsce. Wszyscy się uczymy – i organizatorzy, i uczestnicy. I wygląda na to, że lekcję z Biegu Powstania Warszawskiego odrobili (prawie) wszyscy.