V Maraton Karkonoski, czyli śladem mistrzów

Dodano:
- Tylko nie rób mi zdjęć - rzuciłam do małżonka. Właśnie namówił mnie na rozbieganie. Trzy godziny wcześniej wróciłam ze Szklarskiej Poręby.
Jest niedzielny wieczór. Wczoraj, w koszmarnym upale, przebiegłam (no dobrze, przemarszobiegłam) ponad 41 km po górach. Moje uda są sztywne, nie mogę chodzić po schodach, mam problem z siadaniem… Ale wyszłam pobiegać.

Na początku nogi mam drewniane, jak szczudła, stopy stawiam na paluszkach, ruszam jak baletnica, Tomek się śmieje, ja też (tak dla niepoznaki). Tupiemy w tempie 6:30, ja cała wystylizowana jak z katalogu Reeboka, z wypasionym Sunnto na ręku. - Żałosny widok - mówię do Tomka. - Ubrała się laska, zegarek założyła i drepcze po 6:30…

Ale zaraz znajduję pozytyw. W końcu wczoraj były momenty, kiedy marzyłam żeby choć przez chwilę biec po 6:30… Tymczasem teraz każdy kilometr biegniemy szybciej, druga piątka już po 5:30. Z chodzeniem dalej mam problem, ale biegnie mi się nieźle.

W sobotę też zaczęło się nieźle, chociaż słońce smażyło od świtu i o ósmej rano było już upalnie. Ruszyliśmy punktualnie o 8.30. Pierwsza selekcja – na Śnieżnych Kotłach, do których jest 6,5 km, ale na pysk pod górę. Nie ma głupich, podchodzę - żwawo, ale marszem, podbiegając tylko na równych kawałkach. W zeszłym roku ta strategia się sprawdziła, w tym też się sprawdza. Docieram do punktu po godzinie z drobnym ułamkiem. Po drodze, na Łabskim – pierwszy dodatkowy spontaniczny punkt z kurtyną wodną. Od razu korzystam. Na górze poprawiam – woda w czapkę, na głowę, do gardła. I lecę, bo już da się pobiec. Chociaż zbiegam zachowawczo, masa osób mnie wymija. Ja za to jednym okiem patrzę pod nogi, a drugim - przed siebie, bo przede mną podąża człowiek z kijkami i trzyma te kijki na sztorc, boję się na nie nadziać. Na chwilę go wyprzedzam, ale niestety - jestem za wolna na tym kamienistym zbiegu. W końcu jednak gubimy się nawzajem - pewnie człowiek z kijkami poleciał do przodu, bo ja jakoś zostaję z tyłu. Zbieg do Odrodzenia tylko na chwilę daje wytchnienie. Tam picie, woda na głowę - i do góry. Jest mi lekko niedobrze, chociaż zjadłam tylko mus owocowy. Nie mogę się przekonać do reszty żeli. Zresztą, jest tak gorąco… Z rozsądku pakuję w siebie izotonik, chociaż to pewnie on wywołuje ten dyskomfort.

Potem znowu wspinaczka. Cały czas czekam, kiedy z naprzeciwka nadbiegną ci, którzy będą wieczorem stawać na podium. Droga nie jest za szeroka, na każdy zwężeniu myślę sobie, ze znając swoje szczęście, to zaraz wpadnę komuś pod nogi. W palącym słońcu obraz drga mi w oczach. Ale dopiero na 15. kilometrze (moim) moja mnie przyszły zwycięzca. To prawda, że w ubiegłym roku byłam jakiś kilometr dalej, kiedy za naprzeciwka nabiegał nasz najlepszy góral… Ale w tym roku stawka jakby nieco szybsza, a i Marcin zrobił postęp – mijamy się (niestety dla mnie) trochę bliżej. Marcin jest ósmy czy dziewiąty… Jakoś nie policzyłam za dobrze. Ale za chwilę pojawią się kobiety. Tu już liczę uważnie, bo po pierwsze muszę mieć jakąś motywację, a po drugie, mocno kibicuję naszym dziewczynom. Ze szczególnym uwzględnieniem Ani Celińskiej. Jeszcze trochę mi przyjdzie poczekać, ale końcu nadbiega – czwarta w doborowej stawce, siedzi na plecach trzeciej zawodniczce. Może, może, zaklinam w myślach… No i na moje wyjdzie, Ania stanie na podium Mistrzostw Świata, dwie Włoszki i ona, taka prawie Włoszka…

Potem na ścieżce robi się coraz gęściej. Zdarza się ktoś znajomy, jakaś motywacja, doping, pozdrowienia. Ale ja właściwie już mam dosyć. Nigdy więcej – mielę sobie między zębami już od Odrodzenia… Ta, ciekawe jak długo – szepcze moje drugie ja. Chyba jest gorąco, bo zaczynam polemizować sama ze sobą. I to pełnymi zdaniami. Wyschły mi włosy i czapka. Ale od czego przygodne źródełko. Tylko na kilka sekund, bo kolejka biegaczy spora. Lodowata strużka spływa mi po karku…

Śnieżka. Już ją widać, ale chwała temu, dzięki komu ominie nas przyjemność wbiegania. Pod górą tłum – biegacze mieszają się z turystami, bramkę zawrotki przy Domu Śląskim ledwie widać. Zawracam i staję. Zatrzymuję się na dłuższą chwilę. Zjadam ciastka, piję wodę i izotonik. Trudno, wiele już nie zwojuję. W ogóle mam wrażenie, że wlokę się w ogonie. Dopiero za nawrotem widzę, że jednak mam przerost mniemania o sobie. Owszem, wlokę się, ale jeszcze nie w ogonie. Chociaż mam szansę dołączyć. Mimo że trasa robi się bardziej przychylna, ja korzystam z byle podbiegu żeby przejść do marszu. Do Odrodzenia zbiegam bardziej niż ostrożnie… Tam znowu popas, tym razem dopełniam camelbacka, zagryzam ciasteczkiem…ruszam dalej. Chwila oddechu, bo przed nami piękny asfaltowy zbieg. Troszkę nadrabiam – na kilka chwil. Przy schronisku turyści z lodóweczką przenośną i woreczkami z lodem. Chwytam listek z kostkami lodu, pakuję pod czapkę. Lecę, lecę – aż do podbiegu. Uh. Próbuję podbiegać, ale to ma niewielki sens. Podchodzę. Potem próbuję podbiegać na płaskim. Na zbiegach dalej biegnę asekuracyjnie. Wychodzi kompletny brak obiegania w górach w tym roku.

Droga na Śnieżne Kotły zajmuje mi strasznie dużo czasu. Patrzę tylko na zegarek i widzę, jak przekraczam kolejne wyznaczone sobie limity. No cóż. Ważne, że dotrę do mety w limicie. Bo dotrę. Od Śnieżnych lekko odzyskuję rezon. Albo może droga robi się wygodniejsza – szeroka, równa, w większości z górki. Da się biec. Co prawda jest to jakiś rozpaczliwy truchtokłus, ale już blisko, coraz bliżej…. Gdyby nie ta górka na końcu… Ale górka jest. Nogi odmawiają mi współpracy. Podchodzę sobie spacerkiem, pozwalając się wyprzedzić rywalom, z którymi ścigałam się na ostatnich kilku kilometrach. Wdrapuję się mozolnie. To już. Meta.

Koniec.

6:07:11. Do limitu jeszcze prawie półtorej godziny, za mną – jeszcze prawie 200 osób.

Miało być szybciej. Oczywiście. Miało być. Ale w tej chwili to już nie jest ważne. Zaraz za metą wpadam na Olgę – przybiegła prawie półtorej godziny wcześniej, od razu steruje mnie do depozytu i na masaż. Ale do masaży siedzące kolejki, nie chce mi się czekać. Idę po rzeczy, do łazienki, ooo, rozczarowanie… Rok temu był prysznic, tu tylko toaleta i zlew. Hm, no cóż. Myję twarz, słoną i białą od potu, szukam grzebienia, rozczesuję włosy… W sumie nie jest tak źle, zaczynam przypominać człowieka, idę więc między ludzi. Tzw. posiłek odpuszczam od razu, naleśniki z twarożkiem zdecydowanie nie są wege… Tymczasem jeszcze kilka zdjęć, jakieś pogaduszki – i pora na dół…

Na szczęście już nie na nogach. Wyciągiem. No, dopiero tutaj robię się sino-zielono-biała, chociaż paląca posłoneczna czerwień dobrze to maskuje. Zapomniałam, że ja generalnie nie lubię wisieć wysoko w górze na ażurowej konstrukcji. I jeszcze ta przesiadka po drodze… Ale przecież piechotą nie pójdę (nie pobiegnę?) Na razie czekamy w kolejce, wsiadamy, jedziemy. Olga próbuje mnie namówić na jakąś autosugestię, ale ja wolę mieć oczy otwarte. Jakoś daję radę. Dopiero kolejka na stacji przesiadkowej powoduje że wpadamy na szalony pomysł, żeby ten kilometr czy ile tam zostało w dół zejść na własnych nogach. Schodzimy zatem – i jesteśmy tak prawie, jakbyśmy zjechały. Akurat mamy czas na prysznic, przebranie się i małe piwo. Duże wypijemy już w trakcie dekoracji. Z przerwami, bo jakoś tak głupio pić piwo, jak grają hymny państwowe. Zwłaszcza ten polski. Coś mnie tam zadrapało w gardle, możliwe że się wzruszyłam czy coś…

Ale nie ma co marudzić. Pozbawiony regeneracyjnych naleśników na Szrenicy żołądek przypomina wreszcie o swoim istnieniu. Trzeba się przeflancować do centrum. A tam – pizza. Jedyna, niepowtarzalna, składana wg własnego widzimisię z dostępnych warzyw… I litewski kwas chlebowy. A na deser – brązowy medalista, Ionut Zinca, który przy kolacji zdradza niektóre sekrety swojego treningu. W sumie to proste. Trzeba tylko biegać po górach, biegać po górach i biegać po górach. A, i można jeszcze jeździć na rowerze. Już niekoniecznie po górach.

Spróbujemy. Jak tylko przestaną boleć nogi. Mnie przestają boleć gdzieś dopiero w środę.
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...