Opowieść o tygrysie i tuńczyku w pomidorach
Dodano:
- Ale pani ciężko oddycha. Jak tygrys – nie było sensu rozglądać się dookoła. Dziewczyna przede mną była za daleko, dziewczyny za mną nie było widać. Facet w czarnym mówił najwyraźniej do mnie. – Uczyłem się biegać w Kenii, tygrys mnie gonił, też tak ciężko dyszał – nie wiedziałam, czy żartuje, czy niekoniecznie. Już chciałam odpowiedzieć, że jak się nie trenuje, to się ciężko dyszy, ale jakoś ugryzłam się w język. Pana w czarnym dogoniłam gdzieś na 7. kilometrze. Pobiegliśmy tak koło siebie ze 200 metrów i ja, sapiąc jak lokomotywa, odjechałam do przodu… Uwaga o treningu mogłaby być źle zrozumiana.
Do mety Oleckiej Trzynastki dotarłam po godzinie, minucie i 40 sekundach od startu. Za metą padłam na murawę stadionu, zmęczona, ale zadowolona, bo po 6 tygodniach biegania homeopatycznego nie zakładałam ani dobrego wyniku, ani dobrego biegu. A tu niespodzianka – i drugie miejsce w kategorii wiekowej. Oj, chyba mi trzeba była tego podium. I tej uwagi pana prowadzącego „… i żona olecczanina, Tomka Pojawy”. No tak, jak mogłam zapomnieć. Przecież w takich miasteczkach wszyscy się znają, prowadzący przypadkiem okazał się być przez lata sąsiadem moich teściów, gdzieś tam była jeszcze sąsiadka, znajomy ze szkoły, kolega osobisty małżonka (tak się przedstawił)…
Świetne są takie małe biegi, gdzie organizator widać, że włożył serce, że spiął pieniądze – niewielkie, ale też w skali lokalnej wcale nie małe, gdzie z pomysłu i pasji wyrasta coś fajnego. I człowiek, zepsuty tą warszawką, tym umizgiwaniem się organizatora do uczestników, tu nagle staje przed drobnymi wyzwaniami, bo ktoś nie pomyślał… Ale jak nie pomyślał – to teraz główkuje, jak by to poprawić. Taki na przykład depozyt. W miasteczku, gdzie 100 m do sklepu podjeżdża się samochodem, wiadomo że wszyscy przyjadą na bieg samochodami. Jest zatem szatnia (damska i męska, a jakże), ciepły prysznic w szatni, ale depozytu nie widać. Organizator indagowany w tej kwestii (na 1500 metrów to mi się nie chce samochodu odpalać) deklaruje, że zamknie depozyty w biurze zawodów. Na szczęście w porę pojawili się rodzinni kibice – i problem jakby sam się rozwiązał.
Potem rozgrzewka. Nie wiem, kto wymyślił, żeby rozgrzewkę przed biegiem robiła pani od fitnessu (z góry przepraszam moje znajome biegające fitnesski). Pani zrobiła rozgrzewkę, po której mnie by już się zdecydowanie nie chciało biec. Docenił to nawet konferansjer stosownym komentarzem, przerywając po kwadransie zabawę. Czas był najwyższy, bo nadeszła teoretyczna pora startu. Ale sam strzał musiały jeszcze poprzedzić wystąpienia okolicznościowe… Ostatecznie start obsunął się raptem o niecały kwadrans…
Jako że ja nie brałam udział w rozgrzewce, nie licząc przebieżki wokół stadionu z ciotecznym bratankiem małżonka (lat 6, bratanek nie mąż rzecz jasna), wystartowałam dość ostro, aż małżonek musiał nieco hamować moje zapędy. Zrazu podjął się niewdzięcznej roli pacemakera i osłony przeciwwiatrowej, ale ponieważ jego przerwa w treningach trwa dłużej niż moje 6 tygodni, po 6 kilometrach zweryfikował swoje plany. A ja już toczyłam się siłą rozpędu. Aż na to podium. I po skarpetki. Skarpetki wylosowałam – bo za podium były statuetki, ale za to w losowaniu chyba wszyscy coś wygrali. A nagrody były różne, bo gdzieś tam kątem oka i camelbacki widziałam, i koszulki. My z małżonkiem sprawiedliwie wylosowaliśmy skarpetki. Identyczne ;-)
I tylko jakiś taki mały niesmak mi został po suchym makaronie, bo organizator, szykując ognisko z kiełbaskami i piknik fantastycznie rodzinny, nie pomyślał, że ryba oprócz łusek, skóry i ości, to w sumie też mięso. I tak do wyboru mając pesto z kurczakiem, carbonarę i sos pomidorowy, już, już prosiłam o ten ostatni, kiedy usłyszałam „… z tuńczykiem”. – I nic bez mięsa? –No, jest bez mięsa, pomidorowy… - Ale z tuńczykiem? – No tak… - A, przepraszam, tuńczyk to czym jest…? – po raz pierwszy poczułam, że zaczynam mówić jak wegetarianka, a po drugiej stronie poziom zrozumienia wynosi zero. –No, ale raz co pani szkodzi… Następnym razem będę mówiła, że mam alergię, może będzie prościej.
A swoją drogą, to na mój smak, sos pomidorowy i tuńczyk to jakoś niekoniecznie idą w parze i niekoniecznie stanowią domyślne i konieczne połączenie. Więc po jakiego grzyba ktoś to jedno z drugim wymieszał…? Z drugiej strony, przypomniało mi się, jak byłam w Olecku ze sztafetą Polska Biega… To już pięć lat, a w Olecku wtedy prawie nikt nie biegał. I na kolację po całym dniu biegu w sztafecie gdzieś z Mikołajek bodaj, dostaliśmy parówki. Teraz jest cała ekipa „Olecko biega”, jest makaron, sosy, kiełbaski…. I tylko ten tuńczyk w pomidorach jakoś nie bardzo.
Świetne są takie małe biegi, gdzie organizator widać, że włożył serce, że spiął pieniądze – niewielkie, ale też w skali lokalnej wcale nie małe, gdzie z pomysłu i pasji wyrasta coś fajnego. I człowiek, zepsuty tą warszawką, tym umizgiwaniem się organizatora do uczestników, tu nagle staje przed drobnymi wyzwaniami, bo ktoś nie pomyślał… Ale jak nie pomyślał – to teraz główkuje, jak by to poprawić. Taki na przykład depozyt. W miasteczku, gdzie 100 m do sklepu podjeżdża się samochodem, wiadomo że wszyscy przyjadą na bieg samochodami. Jest zatem szatnia (damska i męska, a jakże), ciepły prysznic w szatni, ale depozytu nie widać. Organizator indagowany w tej kwestii (na 1500 metrów to mi się nie chce samochodu odpalać) deklaruje, że zamknie depozyty w biurze zawodów. Na szczęście w porę pojawili się rodzinni kibice – i problem jakby sam się rozwiązał.
Potem rozgrzewka. Nie wiem, kto wymyślił, żeby rozgrzewkę przed biegiem robiła pani od fitnessu (z góry przepraszam moje znajome biegające fitnesski). Pani zrobiła rozgrzewkę, po której mnie by już się zdecydowanie nie chciało biec. Docenił to nawet konferansjer stosownym komentarzem, przerywając po kwadransie zabawę. Czas był najwyższy, bo nadeszła teoretyczna pora startu. Ale sam strzał musiały jeszcze poprzedzić wystąpienia okolicznościowe… Ostatecznie start obsunął się raptem o niecały kwadrans…
Jako że ja nie brałam udział w rozgrzewce, nie licząc przebieżki wokół stadionu z ciotecznym bratankiem małżonka (lat 6, bratanek nie mąż rzecz jasna), wystartowałam dość ostro, aż małżonek musiał nieco hamować moje zapędy. Zrazu podjął się niewdzięcznej roli pacemakera i osłony przeciwwiatrowej, ale ponieważ jego przerwa w treningach trwa dłużej niż moje 6 tygodni, po 6 kilometrach zweryfikował swoje plany. A ja już toczyłam się siłą rozpędu. Aż na to podium. I po skarpetki. Skarpetki wylosowałam – bo za podium były statuetki, ale za to w losowaniu chyba wszyscy coś wygrali. A nagrody były różne, bo gdzieś tam kątem oka i camelbacki widziałam, i koszulki. My z małżonkiem sprawiedliwie wylosowaliśmy skarpetki. Identyczne ;-)
I tylko jakiś taki mały niesmak mi został po suchym makaronie, bo organizator, szykując ognisko z kiełbaskami i piknik fantastycznie rodzinny, nie pomyślał, że ryba oprócz łusek, skóry i ości, to w sumie też mięso. I tak do wyboru mając pesto z kurczakiem, carbonarę i sos pomidorowy, już, już prosiłam o ten ostatni, kiedy usłyszałam „… z tuńczykiem”. – I nic bez mięsa? –No, jest bez mięsa, pomidorowy… - Ale z tuńczykiem? – No tak… - A, przepraszam, tuńczyk to czym jest…? – po raz pierwszy poczułam, że zaczynam mówić jak wegetarianka, a po drugiej stronie poziom zrozumienia wynosi zero. –No, ale raz co pani szkodzi… Następnym razem będę mówiła, że mam alergię, może będzie prościej.
A swoją drogą, to na mój smak, sos pomidorowy i tuńczyk to jakoś niekoniecznie idą w parze i niekoniecznie stanowią domyślne i konieczne połączenie. Więc po jakiego grzyba ktoś to jedno z drugim wymieszał…? Z drugiej strony, przypomniało mi się, jak byłam w Olecku ze sztafetą Polska Biega… To już pięć lat, a w Olecku wtedy prawie nikt nie biegał. I na kolację po całym dniu biegu w sztafecie gdzieś z Mikołajek bodaj, dostaliśmy parówki. Teraz jest cała ekipa „Olecko biega”, jest makaron, sosy, kiełbaski…. I tylko ten tuńczyk w pomidorach jakoś nie bardzo.