Seks, góry i mięśnie nieużywane, czyli moja opowieść o Supermaratonie Gór Stołowych

Dodano:
Sex sells, więc będzie o seksie. Bo właściwie czemu nie? W końcu po wszystkim oprócz zakwasów w czwórgłowych (czyli uda, wszystko się zgadza), jeszcze dziś rano odczuwałam ból podniebienia i tylnej części języka. Ale skoro przez 8 godzin regularnie…. Pociągałam z camelbacka – to cóż w tym dziwnego? Mięśnie nie nawykły ;-)
Moja miłość do tego maratonu właśnie się skończyła. Ja już jestem w tym wieku, że potrzebuję jakiejś wzajemności, czułości, a nie jakiegoś sado-maso w wersji hardcore –  stwierdziłam za metą, ku niekłamanej radości niektórych stojących bliżej kolegów. Meta była nie byle gdzie, bo na szczycie Szczelińca, poprzedzało ją ponad 600 schodków, a wcześniej – 49 km po górkach i wąwozach malowniczych Gór Stołowych.

Metę Supermaratonu Gór Stołowych (50 km) osiągnęłam po 8 godzinach i 13 minutach. Godzinę później niż planowałam. I 47 minut przed upływem limitu. Przez ostatnie 14 km tylko liczyłam, czy się zmieszczę przed zamknięciem mety, a próby biegu były dość nieudolne i rozpaczliwie. Gdyby nie kilku znajomych i mniej znajomych panów po drodze, mogło być jeszcze słabiej. A tak – przynajmniej wsparli dobrym słowem i pomocną dłonią w kluczowych momentach. Tu wielkie podziękowanie dla panów. Także dla pana z GOPR-u, który na mój widok coś mówił o biegaczkach „młodych i pięknych” – tracąc nadzieję na przyzwoity wynik przynajmniej odzyskałam dobry humor.

Zrazu zresztą nic nie zapowiadało tak – powiedzmy to szczerze – słabego wyniku. Wiem, wiem, Mazurek jeszcze na Szczelińcu przywrócił mi właściwe widzenie świata, przypominając, że jednak w końcu mam ten medal i do mety dotarłam. A nie wszystkim to się udało. Ale satysfakcji wielkiej nie mam. Może tylko z tego, że po drodze się nie poddałam i na ten Szczeliniec wlazłam…

To fakt. Z jakichś 460 osób na starcie, na liście wyników widnieje 415 nazwisk, 403 – w limicie 9 godzin. Ja – na 315 miejscu. Jednak z drugiej strony – wydłużenie trasy od 8 km nie usprawiedliwia ponad dwugodzinnej obsuwy w stosunku do biegu sprzed dwóch lat. Mówiąc wprost, niewybiegana jestem, niedotrenowana i Bóg wie co jeszcze. Do startu sezonu mam 82 dni i albo się w końcu wezmę do roboty, albo… Albo znowu będę narzekać po.

Wróćmy jednak w Góry Stołowe, bo warto. I ja zresztą, jak tylko będę wiedziała, że jestem gotowa – jeszcze tam wrócę i się z tą trasą porachuję.

A trasa była zaiste piękna. Zaczynało się – jak drzewiej, jak na tej pierwszej randce, niewinnie i łagodnie… Ścieżka z Pasterki w stronę lasu – jak asfaltowa aleja niemal, potem właściwie w dół, w dół, w dół… Już prawie się rozkręciłam, jak na 6. kilometrze (!) poczułam kompletne odcięcie energii. Dół kompletny, brak zasilania taki, że kilometr później stałam przy ścieżce i wciągałam pierwszy żel (Squezze o smaku coli). Nawet nie próbowałam tego przeciągać do pierwszego punktu odżywczego.

Do punktu dotarłam nieco później niż zakładałam, ale chyba nieco odzyskałam rezon. Wpakowałam w siebie dwie ćwiartki pomarańczy, dwa kawałki arbuza, dwa kubki izotonika i dwa kubki wody. Ruszyłam raźno dalej. Po czeskiej stronie było sporo turystów, pozdrawiali nas (szczególnie dziewczyny! – ahoj, holki – mówili z sympatią). Walczyłam przez chwilę z chęcią wyciągnięcia aparatu, ale w końcu zwyciężył duch sportowy – nie robiłam zdjęć, tylko próbowałam się sprawnie i jednak cały czas w biegu przeprawiać między tymi niesamowitym skałami…

Niestety, skały się kończyły, a mnie było coraz trudniej biec, choć to dopiero był jakiś 15 km. Gdzieś podważony czubek buta zahaczył o jakiś korzeń na zbiegu, widowiskowo wywinęłam orła, na całe szczęście na trawę, niemal w locie się podniosłam i leciałam dalej, wciągając po drodze drugi żel – tym razem jabłkowe ALE. Do punktu dotarłam w niezłej formie, chociaż już wiedziałam, że właśnie zaczyna się kolejny spadek mocy. Tuż za półmetkiem zaatakował mnie najwredniejszy z przeciwników – skurcze w udach. I to na pięknym zbiegu… Ale skurcze rozbiegałam. Wciągnęłam trzeci żel. Na chwilę pomogło.

Tymczasem to, co najciekawsze na trasie, było dopiero przede mną. A ja tymczasem marzyłam, żeby dotrzeć do Pasterki (28. km). Kiedy biegłam dwa lata temu, w Pasterce wypadał 30. kilometr i do mety było już naprawdę blisko. Tym razem od Pasterki na Szczeliniec droga była prawie dwa razy dłuższa i – jak się miało okazać – znacznie bardziej… Malownicza. We wszystkich aspektach tego słowa.

Zrazu wiodła łagodnie pod górę łąkami. Następnie zaczynał się zbieg lasem, ale dość łagodny, by wreszcie, po 30. km przejść w karkołomne zejście na pysk. Wszystko to, żeby dotrzeć do Wodospadów Pośny. Od razu przypomniało mi się, jak organizatorzy tłumaczyli wydłużenie trasy (bo tam jest taki uroczy zakątek, aż szkoda, że go omijamy…). Wodospady co prawda akurat były głównie wyschnięte, ale malowniczo i uroczo było. Jak diabli. Także za chwilę, kiedy okazało się, że teraz trzeb się wspiąć pod górę. Równie stromą ścieżką. Moje serce gwałtownie protestowało, tętno zaczęło osiągać wartości HR max, musiałam mu trochę odpuścić, zaczęłam przystawać. I to była mój zguba – od tej pory przystawałam już co trochę. Podziwiając trasę, rzecz jasna.

Od Wodospadów Pośny trasa wiodła w kierunku Skalnych Wrót i dalej do Przełęczy Szczeliniec. To była masakra. Doskonale było słychać metę i to, co na niej się dzieje. A człowiek (człowiek Ania) wiedział, że ma jeszcze 15 km do pokonania. I człowiek Ania liczył, czy da radę się zmieścić w limicie (jeszcze 3,5 godziny), czy nie…

Wychodziło, że da radę, więc już bez jedzenia, tylko cola na 36. kilometrze – i dalej. W kierunku Błędnych Skałek, gdzie mijał 43. kilometr i Ania właśnie przekroczyła granice największego dotychczasowego dystansu, bo granice czasu przekroczyła już dawno… Potem broniła się przed atakami podstępnego Lisiego Grzbietu, gdzie kamienie i korzenie tylko czekały, żeby złapać za czubek buta, żeby człowiek się wywrócił na równej drodze – więc tylko szybki marsz, podbiegany na bardziej piaszczystych odcinkach.

Zbieg do Karłowa, 48. kilometr, asfalt, wreszcie asfalt – ucieszyła się ulicznica Ania. Ale biec to już tak średnio dawała radę, więc marsz i marszobieg, przerywany krótkimi odcinkami biegu. Na parkingu pod Szczelińcem – olbrzymi doping. Nie tylko turystów i sprzedawców. Także tych, którzy swój bieg skończyli kilka godzin wcześniej. Tu specjalne podziękowania dla ekipy Artura Jabłońskiego (fajnie, jak takiego słabeusza dopingują zwycięzcy), ale także dla Michała i tych wszystkich, którzy schodząc – nie szczędzili dobrego słowa…

Schodki. Golgota. Zrozumiałam co to znaczy wciągać się na rękach niemal. Wola walki niebezpiecznie zbliżyła się do zera. Ale wróciła na ostatnie 50 metrów. Zmusiłam się do czegoś na kształt biegu. W końcu – udało się, 50 km, 8 godzin 13 minut. Po medal, sztukę blaszki… Po ten moment szczęścia na mecie, zanim zaczęłam narzekać.

Rzuciłam się do stołu. Owoców już prawie nie było. Wyjadłam ostatnią ćwiartkę pomarańczy. Na ciastka nie mogłam patrzeć. Na piwo też, chociaż na mecie czekało – chłodne, goryczkowate, przyjemne. Po dwóch łykach miała dosyć.

Dopiero wieczorem poczułam wilczy głód.

Ale jeść nie bardzo mogłam. Bo to podniebienie. I język. Bolało po dwóch kęsach. Dopiero w niedzielę wpadłam na to, że mam tam jakieś mięśnie. Tak samo niedotrenowane, jak te dwu- i czwórgłowe.

Cóż, zanim następnym razem wystartuję w biegu górskim, może się jednak minimalnie do niego przygotuję. Chociaż, następny już za miesiąc, mam pewne obawy…
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...