Tę zmowę milczenia trzeba było przerwać
Dodano:
Środowisko dziennikarskie bardzo uważnie przygląda się Kościołowi, jak radzi sobie (lub nie) w ostatnich latach z seksualnymi skandalami. Teraz pora na dziennikarzy, by pokazali własną dojrzałość w tej trudnej materii” – pisze na łamach "Gazety Wyborczej” Konrad Sawicki, publicysta, redaktor "Więzi”. Przede wszystkim pogodzili się, że jest to konieczne. To, co dzieje się od kilku tygodni, pokazuje, że ludzie mediów uważają się za nietykalnych – skoro mają sympatię opinii publicznej, to znaczy, że mogą więcej i łatwiej się im wybacza. Słusznie? Nie.
Czy sprawa Kamila Durczoka rozejdzie się po kościach? Nasi rozmówcy obawiają się dużego koncernu medialnego, wynajętych firm PR-owskich, agencji detektywistycznych i solidarności środowiska, a raczej kumpelskich układów Kamila Durczoka i osób go chroniących. Z nimi się nie wygra – słyszymy. A jednak wciąż zgłaszają się do nas kolejne poszkodowane osoby. Niektóre są zastraszone do tego stopnia, że nawet po latach nie mają odwagi, aby ich relacje ujrzały światło dzienne.
Zabawne, ale też nieco przerażające jest, że standardów etyki dziennikarskiej uczą "Wprost” tabloidy. Ten sam "Super Express”, który robił okładkę za okładką z Katarzyną Waśniewską i skazał ją na długo przed wyrokiem sądu i który publikował zdjęcia martwego Waldemara Milewicza, rozlicza współautora tekstu "Ukryta prawda”, zastępcę redaktora naczelnego "Wprost”. Uczy go rzetelności dziennikarskiej, twierdząc, że niepodanie danych rozmówczyni – w tym wypadku ofiary molestowania seksualnego – to dowód, że sprawa się w ogóle nie wydarzyła. Mam dziwne wrażenie, że owo nazwisko "Super Expressowi” potrzebne jest głównie do zapełnienia kolejnej dobrze sprzedającej się okładki. Można by prześwietlić ofiarę, poznać jej wszystkich partnerów, począwszy od liceum, poszukać pikantnych plotek opowiadanych przez bliżej nieokreślonych "przyjaciół domu” i na wszelki wypadek sprawdzić, co wrzuca do śmieci. A nuż uda się coś wygrzebać.
Dziwi mnie, że ochrona ofiary, jej prawo do zachowania anonimowości, staje się dla wielu pretekstem do podważenia prawdziwości opowiadanej historii. "Ja w magazynach dla kobiet naczytałem się takich materiałów. Anonimowe bohaterki, anonimowi napastnicy. W godzinę można napisać” – skomentował na Twitterze jeden z dziennikarzy. Cóż, w takim razie gratuluję pismom, z którymi współpracował. Na marginesie dodam tylko, że kiedy w 2005 r. "Gazeta Wyborcza” publikowała pierwszy z artykułów o seksaferze w Samoobronie, jego bohaterka również wystąpiła anonimowo. Jakoś nikt nie zarzucał autorom konfabulacji i tego, że napisali bajeczkę zza biurka.
Nie podamy nazwisk ofiar, bo wbrew temu, co napisał dziennikarz "Gazety Wyborczej” Wojciech Czuchnowski, nie jesteśmy bydlakami. Ujawnienie nazwisk ofiar byłoby zwykłym świństwem. W większości takich spraw osobom molestowanym zapewnia się ten minimalny komfort anonimowości. Dlaczego minimalny? Bo traumy tych ludzi nie da się zlikwidować.
Rozumiem, że dajemy prawo głosu jedynie tekstom, w których bohater/rozmówca/źródło/ofiara decydują się mówić pod własnym imieniem i nazwiskiem, najlepiej dołączą zdjęcie i dla pewności wylegitymują się numerem PESEL lub dowodu? Chciałbym więc przypomnieć, że jedna z bohaterek artykułów "Wprost” tak zrobiła. Oto fragment:
"Poszłam z tym do szefostwa. Wysłuchali, ale nic nie zrobili. Usłyszałam: jesteś dorosła, zrób z tym, co chcesz. Zrozumiałam, że nagłośnienie sprawy zostanie odebrane jako nielojalność wobec firmy […]. Dla szefostwa stacji stałam się gorącym kartoflem”.
Nie napisała anonimu, nie złożyła donosu. Osobiście, pod nazwiskiem, przedstawiła sprawę. I nic się nie wydarzyło. Teraz powstają pytania: kto o tym wiedział i dlaczego nic z tym nie robił? Umówmy się, że w dziennikarskim środowisku od lat krążyły opowieści o "specyficznym” sposobie zarządzania w redakcji "Faktów”. Wyjaśnić należy przede wszystkim zachowania szefa "Faktów”. Czy wewnętrzna komisja da sobie z tym radę? Zazwyczaj ogarniają mnie wątpliwości, czy sędziowie we własnej sprawie będą mieli aż taką determinację. Ale może się mylę. Chcę się mylić. Tę zmowę milczenia trzeba było przerwać.
Zabawne, ale też nieco przerażające jest, że standardów etyki dziennikarskiej uczą "Wprost” tabloidy. Ten sam "Super Express”, który robił okładkę za okładką z Katarzyną Waśniewską i skazał ją na długo przed wyrokiem sądu i który publikował zdjęcia martwego Waldemara Milewicza, rozlicza współautora tekstu "Ukryta prawda”, zastępcę redaktora naczelnego "Wprost”. Uczy go rzetelności dziennikarskiej, twierdząc, że niepodanie danych rozmówczyni – w tym wypadku ofiary molestowania seksualnego – to dowód, że sprawa się w ogóle nie wydarzyła. Mam dziwne wrażenie, że owo nazwisko "Super Expressowi” potrzebne jest głównie do zapełnienia kolejnej dobrze sprzedającej się okładki. Można by prześwietlić ofiarę, poznać jej wszystkich partnerów, począwszy od liceum, poszukać pikantnych plotek opowiadanych przez bliżej nieokreślonych "przyjaciół domu” i na wszelki wypadek sprawdzić, co wrzuca do śmieci. A nuż uda się coś wygrzebać.
Dziwi mnie, że ochrona ofiary, jej prawo do zachowania anonimowości, staje się dla wielu pretekstem do podważenia prawdziwości opowiadanej historii. "Ja w magazynach dla kobiet naczytałem się takich materiałów. Anonimowe bohaterki, anonimowi napastnicy. W godzinę można napisać” – skomentował na Twitterze jeden z dziennikarzy. Cóż, w takim razie gratuluję pismom, z którymi współpracował. Na marginesie dodam tylko, że kiedy w 2005 r. "Gazeta Wyborcza” publikowała pierwszy z artykułów o seksaferze w Samoobronie, jego bohaterka również wystąpiła anonimowo. Jakoś nikt nie zarzucał autorom konfabulacji i tego, że napisali bajeczkę zza biurka.
Nie podamy nazwisk ofiar, bo wbrew temu, co napisał dziennikarz "Gazety Wyborczej” Wojciech Czuchnowski, nie jesteśmy bydlakami. Ujawnienie nazwisk ofiar byłoby zwykłym świństwem. W większości takich spraw osobom molestowanym zapewnia się ten minimalny komfort anonimowości. Dlaczego minimalny? Bo traumy tych ludzi nie da się zlikwidować.
Rozumiem, że dajemy prawo głosu jedynie tekstom, w których bohater/rozmówca/źródło/ofiara decydują się mówić pod własnym imieniem i nazwiskiem, najlepiej dołączą zdjęcie i dla pewności wylegitymują się numerem PESEL lub dowodu? Chciałbym więc przypomnieć, że jedna z bohaterek artykułów "Wprost” tak zrobiła. Oto fragment:
"Poszłam z tym do szefostwa. Wysłuchali, ale nic nie zrobili. Usłyszałam: jesteś dorosła, zrób z tym, co chcesz. Zrozumiałam, że nagłośnienie sprawy zostanie odebrane jako nielojalność wobec firmy […]. Dla szefostwa stacji stałam się gorącym kartoflem”.
Nie napisała anonimu, nie złożyła donosu. Osobiście, pod nazwiskiem, przedstawiła sprawę. I nic się nie wydarzyło. Teraz powstają pytania: kto o tym wiedział i dlaczego nic z tym nie robił? Umówmy się, że w dziennikarskim środowisku od lat krążyły opowieści o "specyficznym” sposobie zarządzania w redakcji "Faktów”. Wyjaśnić należy przede wszystkim zachowania szefa "Faktów”. Czy wewnętrzna komisja da sobie z tym radę? Zazwyczaj ogarniają mnie wątpliwości, czy sędziowie we własnej sprawie będą mieli aż taką determinację. Ale może się mylę. Chcę się mylić. Tę zmowę milczenia trzeba było przerwać.