Jarosław Kaczyński już to wie, już ma świadomość, już jest przekonany. Przegra wybory. I te dziewiąte - prezydenckie, i te dziesiąte – parlamentarne. Teraz ma więc tylko jeden dylemat: jak nie przegrać dla niego najważniejszych, jedenastych wyborów, tych wewnątrzpartyjnych?!
Co zrobić, co wymyślić takiego, by mimo pasma niepowodzeń, mimo dekady klęsk, jednak nie oddać władzy w swoim ugrupowaniu? Co zrobić, by z nudów nie zwariować siedząc po ciemku w kącie dużego domu rozmyślając jak można było inaczej? Co zrobić, by w goryczy nie umierać każdego dnia na politycznej emeryturze?
Strach. Tak, strach, tylko strach może utrzymać go u władzy. Strach zasiany w swoich szeregach, strach wzniecany wśród wyborców, strach wywoływany w społeczeństwie. Wróg jest blisko, wróg czyha, wróg jest silny, wróg chce naszej zguby.
Skąd my znamy tę narrację? Co nam to przypomina? Kiedy, kto i gdzie działał podobnie? Pytań jest wiele ale odpowiedź jest jedna i zaskakująco prosta. Tak było w przeszłości i tak jest obecnie wszędzie tam, gdzie walcząc o wzniosłe hasła demokracji, wprowadzano dyktaturę jednostki, ba, niekiedy dyktaturę rodziny. Ojców i synów, albo po prostu braci. Tak jest dzisiaj na przykład w Korei Północnej, czy na Kubie. Podobne mechanizmy podejmowano i utrzymywano również we wszystkich krajach dawnego świata demoludów. To właśnie komuna budowała przeogromną skalę poparcia dla swoje władzy poprzez kreowanie zewnętrznego zagrożenia, na przykład kontrrewolucją.
Narrację tę zresztą skutecznie do dzisiaj uprawiają „demokratyczni dyktatorzy” w wielu krajach. Na przykład głównym przesłaniem służb Putina jest budowanie siły oporu przed imperializmem amerykańskim, który chce zguby matki Rosji, a agresja na Ukrainę uzasadniania jest obroną przed rozlewającym się faszyzmem. Narracja jest skuteczna, manipulacja społeczna znana, socjotechnika sprawdzona, czemu więc nie zastosować tych metod w innej skali?!...
Dowiadujemy się więc, że w Polsce fundamentem obecnego państwa jest ZDRADA. Na początku bowiem była zdrada przy okrągłym stole. Jej dzieckiem jest III RP - raj dla byłych eSBeków, państwo układów, sitwy i powszechnego złodziejstwa. Potem lud wybrany, jedynie prawy i sprawiedliwi, został zdradzony ponownie, tym razem o świcie. Mord smoleński odebrał wszystkim szansę na lepsze jutro. Teraz natomiast dowiadujemy się, że zagrożona jest demokracja. Trzeba ją bronić i chronić. Sfałszowano wybory, terroryzuje się sądy i pewnie już powoli przygotowuje się kolejne fałszerstwa. W ręce więc trzeba chwytać sztandary, biało-czerwone flagi nieść ponad głowami. Biały orzeł bowiem oraz Bóg, Honor i Ojczyzna są zagrożone. Dopóki my stoimy tu, a oni tam, gdzie ZOMO, w Polsce demokracji nie będzie.
Wcześniej więc rozpętano wojnę z wrogą III RP o powołanie do życia własnego sprawiedliwego i prawego państwa - IV RP, potem przyszedł czas na wojnę polsko-polską w sprawie mordu smoleńskiego, teraz natomiast polem bitwy jest obrona sądów i demokratycznego ustroju państwa.
Wojenna narracja, kreowanie wyimaginowanych sporów, tworzenie poczucia zagrożenia, ale przede wszystkim stawianie w opozycji tych, którym się w życiu powiodło, przeciwko tym, których los potraktował gorzej, jest największą szansą na wygraną w jedenastych wyborach. Liderów bowiem trzeba sprawdzać, przewodniczących i prezesów, trzeba rozliczać, ale przecież haniebnie oszukanych, zdradzonych o świcie, pokrzywdzonych przez tłuste koty, nie można karać zamiast jawnych przestępców!
Już dziś więc wskazuje się zdrajców, oszustów i złodziei, już dzisiaj sugeruje się przyszłe oszustwa i fałszerstwa, by juto, po kolejnych klęskach, było na kogo zrzucić winę i obarczyć odpowiedzialnością za swoją nieudolność.
Przecież każdy przyznać musi, że gdy krajem rządzi prezydent z przypadku, a na czele rządu stoi Urban w spódnicy, to uczciwie trudno wygrać. Nie można więc karać kogoś, kto godnie przegrywa niegodne wybory. Marsz 13 grudnia nie był więc marszem nienawiści, nie był też marszem obrony demokracji. To był marsz utrwalania kultu jednostki i wzmacniania więzi z jedynie godnym liderem. Wszystko na wypadek klęski, a właściwie dwóch klęsk w przyszłym roku. By już dzisiaj jasnym było, że to „oni” będą winni, a nie „my”.
Strach. Tak, strach, tylko strach może utrzymać go u władzy. Strach zasiany w swoich szeregach, strach wzniecany wśród wyborców, strach wywoływany w społeczeństwie. Wróg jest blisko, wróg czyha, wróg jest silny, wróg chce naszej zguby.
Skąd my znamy tę narrację? Co nam to przypomina? Kiedy, kto i gdzie działał podobnie? Pytań jest wiele ale odpowiedź jest jedna i zaskakująco prosta. Tak było w przeszłości i tak jest obecnie wszędzie tam, gdzie walcząc o wzniosłe hasła demokracji, wprowadzano dyktaturę jednostki, ba, niekiedy dyktaturę rodziny. Ojców i synów, albo po prostu braci. Tak jest dzisiaj na przykład w Korei Północnej, czy na Kubie. Podobne mechanizmy podejmowano i utrzymywano również we wszystkich krajach dawnego świata demoludów. To właśnie komuna budowała przeogromną skalę poparcia dla swoje władzy poprzez kreowanie zewnętrznego zagrożenia, na przykład kontrrewolucją.
Narrację tę zresztą skutecznie do dzisiaj uprawiają „demokratyczni dyktatorzy” w wielu krajach. Na przykład głównym przesłaniem służb Putina jest budowanie siły oporu przed imperializmem amerykańskim, który chce zguby matki Rosji, a agresja na Ukrainę uzasadniania jest obroną przed rozlewającym się faszyzmem. Narracja jest skuteczna, manipulacja społeczna znana, socjotechnika sprawdzona, czemu więc nie zastosować tych metod w innej skali?!...
Dowiadujemy się więc, że w Polsce fundamentem obecnego państwa jest ZDRADA. Na początku bowiem była zdrada przy okrągłym stole. Jej dzieckiem jest III RP - raj dla byłych eSBeków, państwo układów, sitwy i powszechnego złodziejstwa. Potem lud wybrany, jedynie prawy i sprawiedliwi, został zdradzony ponownie, tym razem o świcie. Mord smoleński odebrał wszystkim szansę na lepsze jutro. Teraz natomiast dowiadujemy się, że zagrożona jest demokracja. Trzeba ją bronić i chronić. Sfałszowano wybory, terroryzuje się sądy i pewnie już powoli przygotowuje się kolejne fałszerstwa. W ręce więc trzeba chwytać sztandary, biało-czerwone flagi nieść ponad głowami. Biały orzeł bowiem oraz Bóg, Honor i Ojczyzna są zagrożone. Dopóki my stoimy tu, a oni tam, gdzie ZOMO, w Polsce demokracji nie będzie.
Wcześniej więc rozpętano wojnę z wrogą III RP o powołanie do życia własnego sprawiedliwego i prawego państwa - IV RP, potem przyszedł czas na wojnę polsko-polską w sprawie mordu smoleńskiego, teraz natomiast polem bitwy jest obrona sądów i demokratycznego ustroju państwa.
Wojenna narracja, kreowanie wyimaginowanych sporów, tworzenie poczucia zagrożenia, ale przede wszystkim stawianie w opozycji tych, którym się w życiu powiodło, przeciwko tym, których los potraktował gorzej, jest największą szansą na wygraną w jedenastych wyborach. Liderów bowiem trzeba sprawdzać, przewodniczących i prezesów, trzeba rozliczać, ale przecież haniebnie oszukanych, zdradzonych o świcie, pokrzywdzonych przez tłuste koty, nie można karać zamiast jawnych przestępców!
Już dziś więc wskazuje się zdrajców, oszustów i złodziei, już dzisiaj sugeruje się przyszłe oszustwa i fałszerstwa, by juto, po kolejnych klęskach, było na kogo zrzucić winę i obarczyć odpowiedzialnością za swoją nieudolność.
Przecież każdy przyznać musi, że gdy krajem rządzi prezydent z przypadku, a na czele rządu stoi Urban w spódnicy, to uczciwie trudno wygrać. Nie można więc karać kogoś, kto godnie przegrywa niegodne wybory. Marsz 13 grudnia nie był więc marszem nienawiści, nie był też marszem obrony demokracji. To był marsz utrwalania kultu jednostki i wzmacniania więzi z jedynie godnym liderem. Wszystko na wypadek klęski, a właściwie dwóch klęsk w przyszłym roku. By już dzisiaj jasnym było, że to „oni” będą winni, a nie „my”.