Można twierdzić, że o słabych punktach polskiej gospodarki, którym zaradzić ma „plan na rzecz odpowiedzialnego rozwoju” wicepremiera Mateusza Morawieckiego, mówiło się od dawna. Zna je doskonale nie tylko patriota ekonomiczny, ale każdy, kto cokolwiek rozumie z gospodarki rynkowej i pojmuje, że podstawą sukcesu w niej jest szeroko i dobrze rozumiany „interes własny”. A więc krytyka – „to nic nowego! Po prostu banały!”. To mnie denerwuje.
O konieczności wspierania polskiego eksportu, jego słabościach, przyczynach braku konkurencyjności naszego przemysłu i rodzimych produktów, wspieraniu przedsiębiorczości, myśli technicznej i zatrudnienia, nakładach na naukę i nowoczesne technologie jako o warunku wręcz niezbędnym dla ruszenia Polski do przodu słyszę i wiem chyba od czasu studiów. Czyli – czas się przyznać - zgoła od dwudziestu lat!
Przebijały one w dyskusjach specjalistów wielu dziedzin, założeniach opracowań, programów rozwojowych – też tych unijnych, czy ministerialnych, jak chociażby kolejne Narodowe Plany Rozwoju, w zaleceniach raportów, wnioskach z konferencji i tak dalej i tak dalej. Ba! To dyżurne wręcz hasła programów partyjnych.
Były i „realne działania”. Nie zapomnę, jak ponad dekadę temu, za czasów panowania SLD utworzono Instytut Marki Polskiej, którego celem miała być promocja polskich produktów na rynkach światowych. Były wyjazdy i fety dla polityków i dziennikarzy, znając życie (choć dowodów brak) wielu tak zwanych specjalistów – oczywiście zaprzyjaźnionych „pożywiło się” przy tym projekcie. W Belwederze pokazy mody inspirowane narodowymi barwami i motywami, a prezydentowa Kwaśniewska zachwycała się wtedy hasłem „Polska jest trendy”. A datowane na początku tego wieku, opisywane i dyskutowane projekty uczynienia ze Śląska polskiej Doliny Krzemowej?
A utworzone w różnych częściach kraju tzw. „inkubatory przedsiębiorczości”, które gdzieś tam zaniknęły i nie przyniosły oczekiwanych efektów, bo zabrakło sensownej spójnej polityki ich rozwoju? Ach! Przykładów można by doprawdy mnożyć. Zwłaszcza tych ze sfery, jak to nazywam - hasłowo-werbalno-programowo-propagandowej. I na tym się z reguły kończyło. Bo od czasu transformacji nie podjęto spójnej, realnej i popartej odpowiednimi środkami polityki, która pozwoliłaby Polsce stać się krajem mocnym ekonomicznie, a więc i szanowanym. Mimo, że w warunkach globalizacji konkurencyjność, innowacyjność i odpowiednio sprofilowane inwestycje to być albo nie być każdej gospodarki – zwłaszcza jak Polska tzw. małej otwartej gospodarki.
I to jest - moja ulubiona - „oczywista oczywistość”, w kwestii której nie zrobiono albo prawie nic albo zrobiono niewiele. Po raz pierwszy więc od ponad ćwierć-wieku polski rząd zabrał się za sprawę zupełnie „na poważnie i na serio”. Co gorsza, chyba faktycznie zamierza te „makroekonomiczne banały” wprowadzić w życie! Czyli jak zakrzyknie zapewne wielu - „idealiści i oszołomy”, które mówią o jakimś tam interesie narodowym, chcą gnębić supermarkety i zajrzeć w finanse spółek skarbu państwa.
Nie wnikam już w tym miejscu w szczegóły, ale mocne jednoznaczne założenia, sam rozgłos i debaty wokół programu znaczą, że to już nie takie tam uśmiechy do kamery i piękne słowa na odczytach i „wypasionych” konferencjach. Z takiego zadania dźwignięcia naszej gospodarki rządowi PiS, samej Beacie Szydło i Mateuszowi Morawieckiemu trudniej będzie się nie rozliczyć przed opinią publiczną i też przed samymi sobą.
Samo to już budzi szacunek przed taką odpowiedzialnością. Budzi też nadzieje, że tym razem to nie żarty, ale polityka gospodarcza z prawdziwego zdarzenia. Taka, dzięki której nie będzie można z Polski pokpiwać, traktować jej jedynie jako pola do ekspansji, a Polaków jako „taniej siły roboczej”, która w obliczu problemów materialnych podejmie się pracy nawet za niegodne wynagrodzenie. No i jeszcze ten bilion złotych, wokół którego ujadają tak zwani wolnorynkowcy spod egidy konsensusu berlińsko-waszyngtońskiego. Ale to już temat na inną opowieść..
Agnieszka Domańska
Przebijały one w dyskusjach specjalistów wielu dziedzin, założeniach opracowań, programów rozwojowych – też tych unijnych, czy ministerialnych, jak chociażby kolejne Narodowe Plany Rozwoju, w zaleceniach raportów, wnioskach z konferencji i tak dalej i tak dalej. Ba! To dyżurne wręcz hasła programów partyjnych.
Były i „realne działania”. Nie zapomnę, jak ponad dekadę temu, za czasów panowania SLD utworzono Instytut Marki Polskiej, którego celem miała być promocja polskich produktów na rynkach światowych. Były wyjazdy i fety dla polityków i dziennikarzy, znając życie (choć dowodów brak) wielu tak zwanych specjalistów – oczywiście zaprzyjaźnionych „pożywiło się” przy tym projekcie. W Belwederze pokazy mody inspirowane narodowymi barwami i motywami, a prezydentowa Kwaśniewska zachwycała się wtedy hasłem „Polska jest trendy”. A datowane na początku tego wieku, opisywane i dyskutowane projekty uczynienia ze Śląska polskiej Doliny Krzemowej?
A utworzone w różnych częściach kraju tzw. „inkubatory przedsiębiorczości”, które gdzieś tam zaniknęły i nie przyniosły oczekiwanych efektów, bo zabrakło sensownej spójnej polityki ich rozwoju? Ach! Przykładów można by doprawdy mnożyć. Zwłaszcza tych ze sfery, jak to nazywam - hasłowo-werbalno-programowo-propagandowej. I na tym się z reguły kończyło. Bo od czasu transformacji nie podjęto spójnej, realnej i popartej odpowiednimi środkami polityki, która pozwoliłaby Polsce stać się krajem mocnym ekonomicznie, a więc i szanowanym. Mimo, że w warunkach globalizacji konkurencyjność, innowacyjność i odpowiednio sprofilowane inwestycje to być albo nie być każdej gospodarki – zwłaszcza jak Polska tzw. małej otwartej gospodarki.
I to jest - moja ulubiona - „oczywista oczywistość”, w kwestii której nie zrobiono albo prawie nic albo zrobiono niewiele. Po raz pierwszy więc od ponad ćwierć-wieku polski rząd zabrał się za sprawę zupełnie „na poważnie i na serio”. Co gorsza, chyba faktycznie zamierza te „makroekonomiczne banały” wprowadzić w życie! Czyli jak zakrzyknie zapewne wielu - „idealiści i oszołomy”, które mówią o jakimś tam interesie narodowym, chcą gnębić supermarkety i zajrzeć w finanse spółek skarbu państwa.
Nie wnikam już w tym miejscu w szczegóły, ale mocne jednoznaczne założenia, sam rozgłos i debaty wokół programu znaczą, że to już nie takie tam uśmiechy do kamery i piękne słowa na odczytach i „wypasionych” konferencjach. Z takiego zadania dźwignięcia naszej gospodarki rządowi PiS, samej Beacie Szydło i Mateuszowi Morawieckiemu trudniej będzie się nie rozliczyć przed opinią publiczną i też przed samymi sobą.
Samo to już budzi szacunek przed taką odpowiedzialnością. Budzi też nadzieje, że tym razem to nie żarty, ale polityka gospodarcza z prawdziwego zdarzenia. Taka, dzięki której nie będzie można z Polski pokpiwać, traktować jej jedynie jako pola do ekspansji, a Polaków jako „taniej siły roboczej”, która w obliczu problemów materialnych podejmie się pracy nawet za niegodne wynagrodzenie. No i jeszcze ten bilion złotych, wokół którego ujadają tak zwani wolnorynkowcy spod egidy konsensusu berlińsko-waszyngtońskiego. Ale to już temat na inną opowieść..
Agnieszka Domańska