W Warszawie zapowiadają się "atrakcje", jakich chyba nigdy dotąd nie odnotowano przy okazji Narodowego Święta Niepodległości. Szkoda tylko, że w tym zdaniu niezbędny jest cudzysłów.
Może będzie jak w Paryżu? Rankiem 14 lipca Paryżanie co roku mają okazję obejrzeć paradę na Polach Elizejskich a wieczorem bawią się na ludowych zabawach u „pompierów”. A może jak w Waszyngtonie? Amerykanie organizują parady niemal wszędzie, a przed Białym Domem odbywa się koncert patriotycznych utworów, w którym bierze udział kilkaset tysięcy ludzi. Otóż nie – to wszystko jest zbyt banalne. Zamiast tego na ulicach Warszawy dojdzie do zadymy, w której naprzeciwko siebie staną dwie armie ekstremistów.
A co pozostanie zwykłym obywatelom? Miłośnicy pompatycznych ceremonii państwowych mogą uczestniczyć, w charakterze widzów, w oficjalnej celebrze przy Grobie Nieznanego Żołnierza. To jednak propozycja tylko dla pasjonatów – ponieważ, co tu dużo mówić, uroczystość ta jest nudna i powtarzalna. Coś jeszcze? Niewiele. Dla większości Polaków będzie to po prostu jeszcze jeden dzień wolny od pracy.
W niepodległej Polsce przez dwie dekady nie udało się stworzyć atrakcyjnej formy celebrowania narodowego święta. Czy można się więc dziwić, że kolejne badania socjologiczne wskazują, iż Polacy lokują się w Europie na szarym końcu jeśli chodzi o utożsamianie się ze swoim państwem? A jakby tego mało – ci sami Polacy okazują niezwykłą nieufność wobec współobywateli.
Powszechna kilka lat temu Papieżomania (pokolenie JPII – pamiętacie?) była nie tyle zjawiskiem religijnym, co wyrazem tęsknoty za zbiorowym cieszeniem się z bycia Polakiem. Podobnie było z Małyszomanią czy Kubicomanią oraz masowym i spontanicznym okazywaniem zainteresowania siatkówką i piłką ręczną w momentach, gdy nasi reprezentanci (i reprezentantki) walczyły z najlepszymi drużynami świata jak równy z równym. Najnowszym przejawem tego samego zjawiska jest niezwykła popularność Tadeusza Wrony (czy można już mówić o Wronomanii?).
Jestem przekonany, że sensowna propozycja uczczenia 11 listopada spotkałaby się z ciepłym przyjęciem. Od lat namawiam tego, czy tamtego, by narodowe święto uczcić wspólnym śpiewaniem patriotycznych pieśni. I nie tylko patriotycznych. Każdego 1 sierpnia na placu Piłsudskiego w Warszawie tysiące warszawiaków – począwszy od dzieci, a skończywszy na uczestnikach powstania warszawskiego - śpiewają wspólnie piosenki powstańcze. Świetnie też udaje się wspólne śpiewanie kolęd na krakowskim rynku. Czyli można. Jest i wzruszająco, i radośnie. Przy okazji taka impreza ma walor edukacyjny - ponieważ Polacy mają dzięki niej okazję, by trochę sobie pośpiewać. Jest to o tyle istotne, że z muzykalnością nie jest u nas najlepiej.
Czy naprawdę trudno zorganizować takie „śpiewające spotkania” 11 listopada na miejskich placach, w knajpkach, albo choćby w domach, w towarzystwie najbliższej rodziny i przyjaciół.
Halo, czy ktoś mnie słyszy?
A co pozostanie zwykłym obywatelom? Miłośnicy pompatycznych ceremonii państwowych mogą uczestniczyć, w charakterze widzów, w oficjalnej celebrze przy Grobie Nieznanego Żołnierza. To jednak propozycja tylko dla pasjonatów – ponieważ, co tu dużo mówić, uroczystość ta jest nudna i powtarzalna. Coś jeszcze? Niewiele. Dla większości Polaków będzie to po prostu jeszcze jeden dzień wolny od pracy.
W niepodległej Polsce przez dwie dekady nie udało się stworzyć atrakcyjnej formy celebrowania narodowego święta. Czy można się więc dziwić, że kolejne badania socjologiczne wskazują, iż Polacy lokują się w Europie na szarym końcu jeśli chodzi o utożsamianie się ze swoim państwem? A jakby tego mało – ci sami Polacy okazują niezwykłą nieufność wobec współobywateli.
Powszechna kilka lat temu Papieżomania (pokolenie JPII – pamiętacie?) była nie tyle zjawiskiem religijnym, co wyrazem tęsknoty za zbiorowym cieszeniem się z bycia Polakiem. Podobnie było z Małyszomanią czy Kubicomanią oraz masowym i spontanicznym okazywaniem zainteresowania siatkówką i piłką ręczną w momentach, gdy nasi reprezentanci (i reprezentantki) walczyły z najlepszymi drużynami świata jak równy z równym. Najnowszym przejawem tego samego zjawiska jest niezwykła popularność Tadeusza Wrony (czy można już mówić o Wronomanii?).
Jestem przekonany, że sensowna propozycja uczczenia 11 listopada spotkałaby się z ciepłym przyjęciem. Od lat namawiam tego, czy tamtego, by narodowe święto uczcić wspólnym śpiewaniem patriotycznych pieśni. I nie tylko patriotycznych. Każdego 1 sierpnia na placu Piłsudskiego w Warszawie tysiące warszawiaków – począwszy od dzieci, a skończywszy na uczestnikach powstania warszawskiego - śpiewają wspólnie piosenki powstańcze. Świetnie też udaje się wspólne śpiewanie kolęd na krakowskim rynku. Czyli można. Jest i wzruszająco, i radośnie. Przy okazji taka impreza ma walor edukacyjny - ponieważ Polacy mają dzięki niej okazję, by trochę sobie pośpiewać. Jest to o tyle istotne, że z muzykalnością nie jest u nas najlepiej.
Czy naprawdę trudno zorganizować takie „śpiewające spotkania” 11 listopada na miejskich placach, w knajpkach, albo choćby w domach, w towarzystwie najbliższej rodziny i przyjaciół.
Halo, czy ktoś mnie słyszy?