Zamiast narodowej dumy - znowu narodowa zadyma.
Przy okazji święta niepodległości na wszystkie przypadki odmieniano słowo "wolność". Prezydent apelował: nauczmy się nią cieszyć. Prezes PiS powtarzał, że jemu ciągle wolności brakuje i dlatego trzeba o nią walczyć. Narodowcy uznali zaś, że "ich kraj" będzie wolny dopiero po wypędzeniu "czerwonej hołoty", spaleniu tęczy i ataku na rosyjską ambasadę.
Zastanawiam się więc, w jakim kraju oni żyją. Bo chyba to nie jest ten sam kraj, który można zobaczyć przez okno. Kraj, w którym można wyjść na ulicę i głośno mówić, co się myśli, a nawet pomachać sobie dowolnym transparentem. Nie można tylko jednego - odbierać przy tym innym wolności. A to właśnie zrobili wczoraj warszawiakom narodowcy. "Wolność człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka” - pisał Alexis de Tocqueville.
Tylko jak nauczyć zasad demokracji kogoś, kto uznaje że "żaden świstek z ratusza nie zatrzyma dziesiątek tysięcy Polaków o szczerych narodowych sercach”?
Dwa tygodnie temu pytałam ministra Bartłomieja Sienkiewicza we "Wprost”, czy zabrałby dzieci na spacer do centrum Warszawy 11 listopada. Minister przekonywał: "No niech pani nie żartuje, oczywiście że bym poszedł. Nie widzę żadnego powodu, żeby w Warszawie myśleć w kategoriach Armageddonu. O czym my w ogóle rozmawiamy? O święcie państwa. Nie dajmy się zwariować, nie mamy najazdu Hunów na Warszawę. Jeśli ktoś chciałby na nie przyjść, żeby zrobić burdę, to na pewno zrobimy wszystko, żeby mu nie wyszło”. Patrząc wczoraj przez okna na zamaskowanych chuliganów w szalikach i uciekające w popłochu rodziny z dziećmi pomyślałam, że dobrze, iż nie posłuchałam rady ministra.
Dzisiaj Sienkiewicz stwierdził: „tego barbarzyństwa do tej pory nie było. Nikt nie był w stanie przewidzieć, że mamy do czynienia z takim zdziczeniem”.
A przecież to „zdziczenie” dopiero co było widać na gdańskiej plaży. Wtedy, po kibolskiej bitwie, minister Sienkiewicz przywoływał myśl Maxa Webera, że to „państwo ma monopol na przemoc”, a nie bandyci. Tyle że bandyci jakoś ciągle niewiele sobie z tego robią. Zadowalają się za to przemocą bez monopolu.
Zastanawiam się więc, w jakim kraju oni żyją. Bo chyba to nie jest ten sam kraj, który można zobaczyć przez okno. Kraj, w którym można wyjść na ulicę i głośno mówić, co się myśli, a nawet pomachać sobie dowolnym transparentem. Nie można tylko jednego - odbierać przy tym innym wolności. A to właśnie zrobili wczoraj warszawiakom narodowcy. "Wolność człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka” - pisał Alexis de Tocqueville.
Tylko jak nauczyć zasad demokracji kogoś, kto uznaje że "żaden świstek z ratusza nie zatrzyma dziesiątek tysięcy Polaków o szczerych narodowych sercach”?
Dwa tygodnie temu pytałam ministra Bartłomieja Sienkiewicza we "Wprost”, czy zabrałby dzieci na spacer do centrum Warszawy 11 listopada. Minister przekonywał: "No niech pani nie żartuje, oczywiście że bym poszedł. Nie widzę żadnego powodu, żeby w Warszawie myśleć w kategoriach Armageddonu. O czym my w ogóle rozmawiamy? O święcie państwa. Nie dajmy się zwariować, nie mamy najazdu Hunów na Warszawę. Jeśli ktoś chciałby na nie przyjść, żeby zrobić burdę, to na pewno zrobimy wszystko, żeby mu nie wyszło”. Patrząc wczoraj przez okna na zamaskowanych chuliganów w szalikach i uciekające w popłochu rodziny z dziećmi pomyślałam, że dobrze, iż nie posłuchałam rady ministra.
Dzisiaj Sienkiewicz stwierdził: „tego barbarzyństwa do tej pory nie było. Nikt nie był w stanie przewidzieć, że mamy do czynienia z takim zdziczeniem”.
A przecież to „zdziczenie” dopiero co było widać na gdańskiej plaży. Wtedy, po kibolskiej bitwie, minister Sienkiewicz przywoływał myśl Maxa Webera, że to „państwo ma monopol na przemoc”, a nie bandyci. Tyle że bandyci jakoś ciągle niewiele sobie z tego robią. Zadowalają się za to przemocą bez monopolu.