W kampanijnych spotach PO i PiS licytują się, pod czyimi rządami Polska będzie bezpieczniejsza, a kto jest bardziej obciachowy. Gowin i Palikot zachęcają Polaków, by wracali z emigracji. Ryszard Kalisz z kolei prognozuje swoje poparcie na podstawie obwodu w pasie. Czy kogoś to jeszcze rusza? Partie znowu pompują setki tysięcy złotych w telewizyjne reklamówki, powtarzają wytarte slogany. Kilka lat temu przez Sejm przetoczyła się dyskusja, że może by jednak zakazać tych spotów jak we Francji. Ale posłowie na tak radykalne zmiany się nie zdecydowali, choć uchwalali wtedy nowy kodeks wyborczy.
Rok temu emocjonowaliśmy się partyjnymi wydatkami – wina, drogie ubrania, knajpy, miliony złotych dla spółek znajomych królika. I co? Marsowe miny polityków i pohukiwania: zniesiemy finansowanie partii z budżetu. Każda partia złożyła w Sejmie własny projekt i dyskusje przeniosły się w zaciszne czeluści parlamentarnych komisji. My zaś znowu czytamy o milionach dla zaprzyjaźnionych spółek i oglądamy kolejne durne spoty wyprodukowane za publiczne pieniądze. A jako że nastał czas dwuletniej kampanii wyborczej – tak zwane partyjne zaplecza tylko zacierają ręce. Dlatego projekty ograniczające finansowanie partii poleżą sobie pewnie do kolejnych wyborów. Nie wierzę, żeby politycy kiedykolwiek sami kąsali rękę, która ich karmi. Pieniądze są im tak samo potrzebne jak immunitety, a do czego służą te ostatnie, pouczył nas ostatnio Stefan Niesiołowski. Otóż na przykład do tego, żeby sobie spokojnie zaparkować pod znakiem zakazu. Wszak poseł może łamać przepis w imię interesu publicznego!
Hasło zniesienia finansowania partii z budżetu jest przy tym niezwykle wygodne. Ustawia sprawę w sposób czarno-biały: ci za, ci przeciw. Ci, co za – w mniejszości, więc w praktyce przeprowadzić się tego nie da. Ot, pozamiatane. Nikt nawet nie mówi o rozwiązaniach najprostszych. Czy trzeba znieść finansowanie, żeby choć trochę ukrócić złe praktyki? Nie. Wystarczyłyby drobne zmiany, jak choćby obowiązek rozliczania się na dwóch kontach – na jednym partia wydawałaby pieniądze z publicznej subwencji (na ograniczone cele, jak wypłaty dla pracowników), na drugiej – z pieniędzy od własnych członków, darowizn. I tam hulaj dusza. Całkowite zniesienie finansowania oznaczałoby tylko rozwalenie systemu partyjnego i pojawienie się kolejnych zagrożeń na styku biznes – polityka.
Niestety, polska debata publiczna cierpi na chorobę rybki Doris, której pamięć trwa trzy sekundy. Dlatego pozwalamy, by ci sami ludzie przez lata powtarzali te same hasła i żeby wciąż tak samo niewiele z tego wynikało. Patrzymy na te same twarze, które wydają się tylko coraz bardziej wyjałowione, bez wyrazu, za każdym razem z identycznie wystudiowaną emocją. Przecież już wszystko o nich wiemy, już niczym nie zaskoczą. A jednak znowu nas emocjonuje pojedynek na spoty PO-PiS, zaskakuje obwód pasa Kalisza i stwierdzamy, że to przecież skandal, co opowiada Niesiołowski. I tak sobie żyjemy jak w Dniu Świstaka.
Hasło zniesienia finansowania partii z budżetu jest przy tym niezwykle wygodne. Ustawia sprawę w sposób czarno-biały: ci za, ci przeciw. Ci, co za – w mniejszości, więc w praktyce przeprowadzić się tego nie da. Ot, pozamiatane. Nikt nawet nie mówi o rozwiązaniach najprostszych. Czy trzeba znieść finansowanie, żeby choć trochę ukrócić złe praktyki? Nie. Wystarczyłyby drobne zmiany, jak choćby obowiązek rozliczania się na dwóch kontach – na jednym partia wydawałaby pieniądze z publicznej subwencji (na ograniczone cele, jak wypłaty dla pracowników), na drugiej – z pieniędzy od własnych członków, darowizn. I tam hulaj dusza. Całkowite zniesienie finansowania oznaczałoby tylko rozwalenie systemu partyjnego i pojawienie się kolejnych zagrożeń na styku biznes – polityka.
Niestety, polska debata publiczna cierpi na chorobę rybki Doris, której pamięć trwa trzy sekundy. Dlatego pozwalamy, by ci sami ludzie przez lata powtarzali te same hasła i żeby wciąż tak samo niewiele z tego wynikało. Patrzymy na te same twarze, które wydają się tylko coraz bardziej wyjałowione, bez wyrazu, za każdym razem z identycznie wystudiowaną emocją. Przecież już wszystko o nich wiemy, już niczym nie zaskoczą. A jednak znowu nas emocjonuje pojedynek na spoty PO-PiS, zaskakuje obwód pasa Kalisza i stwierdzamy, że to przecież skandal, co opowiada Niesiołowski. I tak sobie żyjemy jak w Dniu Świstaka.