Właściwie o ostatnim wyczynie prof. Jana Hartmana najlepiej byłoby nie pisać nic. Ani słowa. Po co dowartościowywać takie wynurzenia?
Nie pierwszy raz prof. Hartman szokuje. Podąża przy tym tą samą drogą, co Janusz Korwin-Mikke. Jeden chce dyskutować o związkach kazirodczych, uznając, że „jeśli udaje się powiązać harmonijnie miłość macierzyńską albo bratersko-siostrzaną z miłością erotyczną, to osiąga się nową, wyższą jakość miłości i związku”. Drugi tłumaczył, że inwalidzi nie powinni brać udziału w zawodach sportowych, bo należy „oglądać zdrowych, pięknych, a nie zboczeńców i inwalidów”. W tym gronie można wymienić zresztą jeszcze przynajmniej kilkoro polityków, robiących karierę właśnie dzięki szokowaniu, wywoływaniu skandali. Krystyna Pawłowicz na przykład, która przekonuje, że „wszyscy geje to pedofile”. Ekstremalne poglądy to ich sposób na istnienie publiczne. Są karykaturą myśli biskupa George’a Berkeleya, który już w XVIII w. przekonywał, że „istnieć to być postrzeganym”.
Najlepiej byłoby więc po prostu nie postrzegać. Nie grać w tę grę, podejmując dyskusję. Bo po jaką cholerę dyskutować dziś o związkach kazirodczych? Czy to naprawdę jest warte publicznej uwagi? Problem w tym, że „szok” nakręca spiralę. Występy w telewizjach śniadaniowych, komentarze od prawa do lewa, komentarze do komentarzy…
Jakie postaci publiczne, taka debata – można by kontrargumentować. I może to jest w tym wszystkim najsmutniejsze. Prof. Hartman reprezentuje wszak najstarszą polską uczelnię, która wychowała Mikołaja Kopernika czy Andrzeja Frycza Modrzewskiego. Czy podobne dyskusje jak na swym blogu prof. Hartman inicjował w czasie wykładów, czy przekonywał studentów do potrzeby debaty na temat kazirodztwa? Dlatego, choć z wielką niechęcią i z wszystkimi powyższymi zastrzeżeniami – jednak trzeba o tym mówić. I dobrze, że sprawą wpisu zajął się rzecznik dyscyplinarny uczelni.
Od kogoś takiego – profesora uniwersytetu, postaci publicznej, polityka – można oczekiwać elementarnej odpowiedzialności za słowo. Nawet jeśli jego blog nazywa się „zapiski nieodpowiedzialne”.
Nie pierwszy raz prof. Hartman szokuje. Podąża przy tym tą samą drogą, co Janusz Korwin-Mikke. Jeden chce dyskutować o związkach kazirodczych, uznając, że „jeśli udaje się powiązać harmonijnie miłość macierzyńską albo bratersko-siostrzaną z miłością erotyczną, to osiąga się nową, wyższą jakość miłości i związku”. Drugi tłumaczył, że inwalidzi nie powinni brać udziału w zawodach sportowych, bo należy „oglądać zdrowych, pięknych, a nie zboczeńców i inwalidów”. W tym gronie można wymienić zresztą jeszcze przynajmniej kilkoro polityków, robiących karierę właśnie dzięki szokowaniu, wywoływaniu skandali. Krystyna Pawłowicz na przykład, która przekonuje, że „wszyscy geje to pedofile”. Ekstremalne poglądy to ich sposób na istnienie publiczne. Są karykaturą myśli biskupa George’a Berkeleya, który już w XVIII w. przekonywał, że „istnieć to być postrzeganym”.
Najlepiej byłoby więc po prostu nie postrzegać. Nie grać w tę grę, podejmując dyskusję. Bo po jaką cholerę dyskutować dziś o związkach kazirodczych? Czy to naprawdę jest warte publicznej uwagi? Problem w tym, że „szok” nakręca spiralę. Występy w telewizjach śniadaniowych, komentarze od prawa do lewa, komentarze do komentarzy…
Jakie postaci publiczne, taka debata – można by kontrargumentować. I może to jest w tym wszystkim najsmutniejsze. Prof. Hartman reprezentuje wszak najstarszą polską uczelnię, która wychowała Mikołaja Kopernika czy Andrzeja Frycza Modrzewskiego. Czy podobne dyskusje jak na swym blogu prof. Hartman inicjował w czasie wykładów, czy przekonywał studentów do potrzeby debaty na temat kazirodztwa? Dlatego, choć z wielką niechęcią i z wszystkimi powyższymi zastrzeżeniami – jednak trzeba o tym mówić. I dobrze, że sprawą wpisu zajął się rzecznik dyscyplinarny uczelni.
Od kogoś takiego – profesora uniwersytetu, postaci publicznej, polityka – można oczekiwać elementarnej odpowiedzialności za słowo. Nawet jeśli jego blog nazywa się „zapiski nieodpowiedzialne”.