W środku kampanii prezydenckiej, w kolejną rocznicę katastrofy PO i PiS grają w tę samą grę. Starają się osłabić przeciwnika smoleńską kartą. Jednak to, co wydarzyło się na Ukrainie i zaniedbania w śledztwie powodują, że ta narracja nie może być już tak toporna jak dawniej.
Katastrofa smoleńska spustoszyła pięć lat temu polską politykę. W tej pustce i żałobie toczyła się wtedy krótka kampania prezydencka. Deklaracje o narodowej zgodzie szybko odeszły jednak w niepamięć. Obie strony polsko-polskiej wojny – Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość – zrozumiały, że smoleński podział to także polityczne paliwo. Z roku na rok dolewali go radykałowie – ci smoleńscy i antysmoleńscy. Żałobę zastąpiły pragmatyzm i kalkulacja.
Synonimem radykalizmu smoleńskiego stały się tezy Antoniego Macierewicza, szefa sejmowego zespołu badającego przyczyny katastrofy. A właściwie jedną przyczynę – zamach. Udowadniany jak nie puszką i parówką, to kupą śmieci.
Po drugiej stronie smoleńskiej barykady lekceważono z kolei jaskrawe błędy raportu Millera i wypaczenia śledztwa prokuratury. Także PO ma swoich smoleńskich harcowników.
Utrwalał się przy tym polityczny rytuał. Kiedy zbliżały się wybory i PiS szukało poparcia w centrowym elektoracie – chowało Antoniego Macierewicza i ustalenia jego zespołu. Prezes partii Jarosław Kaczyński pokazywał wtedy natomiast swoje łagodne oblicze.
Na co dzień, gdy kampanijny kurz opadał, trzeba było jednak dbać o twardy elektorat. Zwolenników tezy o zamachu mobilizowały więc spotkania klubów „Gazety Polskiej” czy coroczne marsze. Utrwalanie w zbiorowej pamięci „słusznych prawd” o Smoleńsku wymagało podtrzymywania emocji. Były więc konferencje w europarlamencie i kongresy naukowców. PiS stale grało na tych dwóch fortepianach.
Podobnie jak i Andrzej Duda, dziś sam kandydujący na urząd prezydenta. Na co dzień polityk soft-PiS, w rocznicach smoleńskich jednak bardzo widoczny – jako były urzędnik prezydenta Lecha Kaczyńskiego i przyjaciel Marty Kaczyńskiej.
Dziś jego sztabowcy woleliby, żeby piąta rocznica nie wypadała w środku kampanii prezydenckiej. To wszak czas chowania – Duda nie może wciąż przebić pułapu 30 proc. poparcia, do tego potrzeba mu elektoratu centrowego. Z drugiej strony, nie może się także wyraźnie odcinać od smoleńskiej spuścizny – to po to, by podtrzymywać twardy elektorat. Na to właśnie liczy Platforma Obywatelska. Przez pięć lat jej politycy zacierali ręce, widząc na horyzoncie Antoniego Macierewicza i słysząc słowo „zamach”.
Teraz sytuacja staje się bardziej zniuansowana. Prokuratura, która chce stawiać zarzuty rosyjskim kontrolerom, burzy dotychczasową linię, by nie eskalować napięcia z Rosją. Do tego dochodzi oczywiste napięcie na linii Warszawa-Moskwa, wynikające z rosyjskiej agresji na Ukrainę. Trudno po tym, co się dzieje u naszego wschodniego sąsiada, zwolenników tezy o złej woli Rosji zapędzić do narożnika „rusofobów” i paranoików.
PiS doprowadziło też w Brukseli do uchwalenia rezolucji w sprawie zwrotu wraku. Choć nie chce jednak pomnika wszystkich ofiar na ulicy Trębackiej w Warszawie. Pięć lat po katastrofie, w środku kampanii prezydenckiej, PO i PiS zatoczyły koło. W gruncie rzeczy grają jednak wciąż w tę samą grę. Tylko dotychczasowe pozycje stają się coraz mniej określone.
Synonimem radykalizmu smoleńskiego stały się tezy Antoniego Macierewicza, szefa sejmowego zespołu badającego przyczyny katastrofy. A właściwie jedną przyczynę – zamach. Udowadniany jak nie puszką i parówką, to kupą śmieci.
Po drugiej stronie smoleńskiej barykady lekceważono z kolei jaskrawe błędy raportu Millera i wypaczenia śledztwa prokuratury. Także PO ma swoich smoleńskich harcowników.
Utrwalał się przy tym polityczny rytuał. Kiedy zbliżały się wybory i PiS szukało poparcia w centrowym elektoracie – chowało Antoniego Macierewicza i ustalenia jego zespołu. Prezes partii Jarosław Kaczyński pokazywał wtedy natomiast swoje łagodne oblicze.
Na co dzień, gdy kampanijny kurz opadał, trzeba było jednak dbać o twardy elektorat. Zwolenników tezy o zamachu mobilizowały więc spotkania klubów „Gazety Polskiej” czy coroczne marsze. Utrwalanie w zbiorowej pamięci „słusznych prawd” o Smoleńsku wymagało podtrzymywania emocji. Były więc konferencje w europarlamencie i kongresy naukowców. PiS stale grało na tych dwóch fortepianach.
Podobnie jak i Andrzej Duda, dziś sam kandydujący na urząd prezydenta. Na co dzień polityk soft-PiS, w rocznicach smoleńskich jednak bardzo widoczny – jako były urzędnik prezydenta Lecha Kaczyńskiego i przyjaciel Marty Kaczyńskiej.
Dziś jego sztabowcy woleliby, żeby piąta rocznica nie wypadała w środku kampanii prezydenckiej. To wszak czas chowania – Duda nie może wciąż przebić pułapu 30 proc. poparcia, do tego potrzeba mu elektoratu centrowego. Z drugiej strony, nie może się także wyraźnie odcinać od smoleńskiej spuścizny – to po to, by podtrzymywać twardy elektorat. Na to właśnie liczy Platforma Obywatelska. Przez pięć lat jej politycy zacierali ręce, widząc na horyzoncie Antoniego Macierewicza i słysząc słowo „zamach”.
Teraz sytuacja staje się bardziej zniuansowana. Prokuratura, która chce stawiać zarzuty rosyjskim kontrolerom, burzy dotychczasową linię, by nie eskalować napięcia z Rosją. Do tego dochodzi oczywiste napięcie na linii Warszawa-Moskwa, wynikające z rosyjskiej agresji na Ukrainę. Trudno po tym, co się dzieje u naszego wschodniego sąsiada, zwolenników tezy o złej woli Rosji zapędzić do narożnika „rusofobów” i paranoików.
PiS doprowadziło też w Brukseli do uchwalenia rezolucji w sprawie zwrotu wraku. Choć nie chce jednak pomnika wszystkich ofiar na ulicy Trębackiej w Warszawie. Pięć lat po katastrofie, w środku kampanii prezydenckiej, PO i PiS zatoczyły koło. W gruncie rzeczy grają jednak wciąż w tę samą grę. Tylko dotychczasowe pozycje stają się coraz mniej określone.