Niespełna czterotysięczne miasteczko na południe od Warszawy. Właściwie tuż pod Warszawą. Dla Warszawiaków z południa miasta jest to pewnie bliżej niż na Białołękę czy Tarchomin. Tarczyn wdarł się do sportowego kalendarza przebojem rok temu, organizując Tarczyn Półmaraton. Organizacja podobno – według licznie startujących tam warszawiaków – była znakomita, a tamtejsze jabłka uprzyjemniały pobyt i zasiliły spiżarnie biegaczy.
Mówi się, że klient zadowolony przyprowadza ze sobą 10 nowych klientów. Wobec lawinowo rosnącej liczby biegaczy w Warszawie i okolicach zakładam, że zadowolony biegacz przyciągnął na start w Tarczynie przynajmniej jednego nowego biegacza. W każdym razie na starcie tegorocznego półmaratonu było prawie dwa razy tyle zawodników, co przed rokiem. Jeżeli impreza będzie rozwijała się w tym tempie, to za dwa lata w dniu półmaratonu do Tarczyna nie będzie dało się wjechać (albo z niego wyjechać), a korek będzie się ciągnął aż od Janek.
Na razie jednak perspektywa „za dwa lata” jest dla mnie dosyć odległa i wcale nie wiem, czy za dwa lata do Tarczyna się wybiorę… Ale że wybiorę się tam jeszcze raz – to jest więcej niż pewne. I nie wybiorę się do Tarczyna po to, a raczej nie tylko po to, żeby pozwiedzać lokalne zabytki sakralne ale przede wszystkim po to, żeby wziąć odwet na tej malowniczej trasie wijącej się po wyjątkowo jak na Mazowsze garbatym terenie.
Pojadę też po to, żeby sprawdzić, czy organizatorzy czegoś się nauczyli.
Nie, nie czepiam się. Tylko zastanawiam się jak bardzo trzeba nie mieć wyobraźni, żeby zaprosić na bieg 500 osób, w tym jakieś 100 kobiet i… nie przewidzieć, że przydałaby się osobna szatnia dla kobiet. I nie piszę tu o schronisku na szczycie Szczelińca ani na Szrenicy. Piszę o biegu rozgrywanym w prężnie rozwijającym się miasteczku, we względnie nowoczesnej szkole, z ogromną salą gimnastyczną, z boiskiem… I oczywiście z szatniami i prysznicami, a jakże! Szatnie są opisane. Nr 1, nr 2, nr 3… Na pytanie, która jest damska, organizator twierdzi, że: „Wszystkie. Przecież panowie przebierają się na sali”. Tak, w tej dużej, gimnastycznej. I na pewno nie korzystają z pryszniców. A ja od wczoraj biegam i jestem chińską cesarzową po raz pierwszy na zawodach. I oczywiście wierzę, że panowie są takimi dżentelmenami, że w ogóle nie wchodzą do żadnej z czterech szatni i na wszelki wypadek w ogóle nie korzystają z natrysków. Nie robią tego nawet po przebiegnięciu 21 km w warunkach zdecydowanie bardziej sprzyjających kibicom niż biegaczom. Na szczęście organizator nie jest uparty i czując zbliżającą się awanturkę (jeszcze nie wiem, że mam gorączkę - po prostu jestem trochę poirytowana), szybko znajduje kartkę i napis „Damska” zawisa na jednej szatni. Wystarczy? No, wystarczy. Ale czy ja musiałam się tak gorączkować? Trochę jednak prowincją zapachniało…
Ożywiona adrenaliną postanowiłam solidnie podejść do tematu ostatniego sprawdzianu przed imprezą roku, czyli Maratonem Warszawskim. Zrobiłam porządną rozgrzeweczkę, wbiłam się w opaski kompresyjne na łydki – i ruszyłam…
Dalej mogłaby nastąpić malownicza opowieść o mazowieckich pagórkach, drodze wśród sadów i łąk, kibicach lokalnych wystających z bram, ogródków i sklepików, dziadach przykościelnych komplementujących co ładniejszą biegaczkę (czyli każdą) oraz o skrzydłach, na których leciałam przez te mazowieckie pagórki i wądołki. Ale takiej opowieści tu nie znajdziecie albowiem po siedmiu kilometrach takiego właśnie pięknego „lotu” mój własny organizm odmówił współpracy. Kolejne 14 km upłynęło mi raczej na przekonywaniu samej siebie, że szybciej będzie dojść do tej mety, niż czekać na samochód z napisem koniec biegu albo ostentacyjnie schodzić z trasy w szczerym polu czy innym sadzie. W końcu i tak do tego Tarczyna musiałam jakoś dotrzeć. Mniejsza o czas i o styl…
Miejscami jeszcze próbowałam. Podbiegałam. Truchtałam. Drobiłam…
Metę przekroczyłam w czasie, o którym myślałam, że w półmaratonie raczej mi się już nie przydarzy. Daleko za zwycięzcami, zwyciężczyniami, koleżankami, kolegami oraz własnym mężem (pierwszy raz przegrałam na dystansie dłuższym niż 10 km, zanosiło się na małą rewolucję domową). Zanim się ogarnęłam, po skrzynkach jabłek nie został nawet ślad. Jedyne jabłko, jakie wywiozłam z Tarczyna – to ciężkie i absolutnie niejadalne jabłko-medal. Nie czekając na więcej, zawinęłam się do samochodu i pognałam do domu.
Dlatego nie obejrzałam tych kościołów.
I jak już na tej swojej tarczy wróciłam z Tarczyna, okazało się, że w swojej mądrości nie wzięłam pod uwagę, że to, co mnie złożyło na trasie – to gorączka. I to bynajmniej nie złota, ale taka najbardziej wredna z możliwych - w pakiecie z mokrym katarem i innymi pomniejszymi dolegliwościami.
Więc mam przymusowy tapering. Ale o tym – następnym razem.
Na razie jednak perspektywa „za dwa lata” jest dla mnie dosyć odległa i wcale nie wiem, czy za dwa lata do Tarczyna się wybiorę… Ale że wybiorę się tam jeszcze raz – to jest więcej niż pewne. I nie wybiorę się do Tarczyna po to, a raczej nie tylko po to, żeby pozwiedzać lokalne zabytki sakralne ale przede wszystkim po to, żeby wziąć odwet na tej malowniczej trasie wijącej się po wyjątkowo jak na Mazowsze garbatym terenie.
Pojadę też po to, żeby sprawdzić, czy organizatorzy czegoś się nauczyli.
Nie, nie czepiam się. Tylko zastanawiam się jak bardzo trzeba nie mieć wyobraźni, żeby zaprosić na bieg 500 osób, w tym jakieś 100 kobiet i… nie przewidzieć, że przydałaby się osobna szatnia dla kobiet. I nie piszę tu o schronisku na szczycie Szczelińca ani na Szrenicy. Piszę o biegu rozgrywanym w prężnie rozwijającym się miasteczku, we względnie nowoczesnej szkole, z ogromną salą gimnastyczną, z boiskiem… I oczywiście z szatniami i prysznicami, a jakże! Szatnie są opisane. Nr 1, nr 2, nr 3… Na pytanie, która jest damska, organizator twierdzi, że: „Wszystkie. Przecież panowie przebierają się na sali”. Tak, w tej dużej, gimnastycznej. I na pewno nie korzystają z pryszniców. A ja od wczoraj biegam i jestem chińską cesarzową po raz pierwszy na zawodach. I oczywiście wierzę, że panowie są takimi dżentelmenami, że w ogóle nie wchodzą do żadnej z czterech szatni i na wszelki wypadek w ogóle nie korzystają z natrysków. Nie robią tego nawet po przebiegnięciu 21 km w warunkach zdecydowanie bardziej sprzyjających kibicom niż biegaczom. Na szczęście organizator nie jest uparty i czując zbliżającą się awanturkę (jeszcze nie wiem, że mam gorączkę - po prostu jestem trochę poirytowana), szybko znajduje kartkę i napis „Damska” zawisa na jednej szatni. Wystarczy? No, wystarczy. Ale czy ja musiałam się tak gorączkować? Trochę jednak prowincją zapachniało…
Ożywiona adrenaliną postanowiłam solidnie podejść do tematu ostatniego sprawdzianu przed imprezą roku, czyli Maratonem Warszawskim. Zrobiłam porządną rozgrzeweczkę, wbiłam się w opaski kompresyjne na łydki – i ruszyłam…
Dalej mogłaby nastąpić malownicza opowieść o mazowieckich pagórkach, drodze wśród sadów i łąk, kibicach lokalnych wystających z bram, ogródków i sklepików, dziadach przykościelnych komplementujących co ładniejszą biegaczkę (czyli każdą) oraz o skrzydłach, na których leciałam przez te mazowieckie pagórki i wądołki. Ale takiej opowieści tu nie znajdziecie albowiem po siedmiu kilometrach takiego właśnie pięknego „lotu” mój własny organizm odmówił współpracy. Kolejne 14 km upłynęło mi raczej na przekonywaniu samej siebie, że szybciej będzie dojść do tej mety, niż czekać na samochód z napisem koniec biegu albo ostentacyjnie schodzić z trasy w szczerym polu czy innym sadzie. W końcu i tak do tego Tarczyna musiałam jakoś dotrzeć. Mniejsza o czas i o styl…
Miejscami jeszcze próbowałam. Podbiegałam. Truchtałam. Drobiłam…
Metę przekroczyłam w czasie, o którym myślałam, że w półmaratonie raczej mi się już nie przydarzy. Daleko za zwycięzcami, zwyciężczyniami, koleżankami, kolegami oraz własnym mężem (pierwszy raz przegrałam na dystansie dłuższym niż 10 km, zanosiło się na małą rewolucję domową). Zanim się ogarnęłam, po skrzynkach jabłek nie został nawet ślad. Jedyne jabłko, jakie wywiozłam z Tarczyna – to ciężkie i absolutnie niejadalne jabłko-medal. Nie czekając na więcej, zawinęłam się do samochodu i pognałam do domu.
Dlatego nie obejrzałam tych kościołów.
I jak już na tej swojej tarczy wróciłam z Tarczyna, okazało się, że w swojej mądrości nie wzięłam pod uwagę, że to, co mnie złożyło na trasie – to gorączka. I to bynajmniej nie złota, ale taka najbardziej wredna z możliwych - w pakiecie z mokrym katarem i innymi pomniejszymi dolegliwościami.
Więc mam przymusowy tapering. Ale o tym – następnym razem.