To na pewno wybrzmi przed startem. Będę stała w tłumie i będę czuła ciarki na plecach. Niezależnie od tego, co na siebie włożę. Zresztą, i tak pewnie będę stałą zawinięta w folię termiczną. Jak ufoludek. W tłumie kolorowym, podekscytowanym, radosnym, który za chwilę ruszy przed siebie.
Już w piątek obudziłam się z poczuciem, że za chwilę wydarzy się coś. Tętno lekko przyspieszyło, motylki rozfruwały mi się gdzieś pod mostkiem, a uśmiech wpakował się w kąciki oczu. Do niedzieli nie ma żadnych problemów, żadnych zmartwień, żadnych kłopotów. Do niedzieli jest tylko jedno: Maraton Warszawski.
Dokładniej: 34. Maraton Warszawski. Mój – trzeci i pół. Dlaczego pół? Nie, nie zeszłam z trasy. Owszem, kilka razy mi się zdarzyło, ale nigdy na maratonie, nawet jeżeli kończyłam go spacerkiem i ze łzami w oczach (bywało). Nie. Te pół (a tak naprawdę 29 km) towarzyszyłam małżonkowi, kiedy on pokonywał królewski dystans po raz pierwszy, a ja szykowałam się do wylotu na drugą półkulę i wspierałam go na duchu, robiąc długie wybieganie. Pamiętam, jak czekałam na maratończyków gdzieś na Moście Gdańskim, jak im zazdrościłam, jak wreszcie biegłam z Tomkiem wzdłuż ekranów Wału Miedzeszyńskiego… To nie był łatwy maraton, tyle kilometrów wzdłuż Wisły, ale pomiędzy plastikowymi ścianami, kibiców jak na lekarstwo…
Jak inaczej ma być w tym roku! Start z mostu, nad Wisłą, z widokiem na miasto, uwielbiam ten widok, tak się budzę rano jadąc do pracy, lewy brzeg mówi dzień dobry, poszarpana panorama nie ustępuje wielkim metropoliom… Maraton też nie powinien. Wreszcie zyskał godną oprawę Stadionu Narodowego, wreszcie może się równać z wielkimi tego (biegowego świata).
Z mostu – Alejami Jerozolimskimi w Nowy Świat, jak na półmaratonie, i trzeba pamiętać, że tam jest leciutko pod górkę, nie ma co grzać silnika… A potem sól Warszawy, Królewska, Plac Piłsudskiego, Moliera, Krakowskie Przedmieście, Miodowa (… Bugaj chciałoby się zanucić za Ireną Santor, chociaż nie, to Brzozowa była, koło Kamiennych Schodków, a my tutaj jednak Miodową), a potem Konwiktorską i – zamiast na Most Gdański, jak kiedyś – tym razem pod mostem, na Wisłostradę. Z górki. Lecimy. Dłuuuuga prosta. Bardzo długa prosta… Gigantycznie długa prosta… Lekko w dół.
Aż do Trasy Siekierkowskiej.
Trochę się boję, pamiętam, jak w debiucie właśnie na tej prostej opadałam z sił… Ale to było dobrze po 25 kilometrze. Tym razem na 15. skręcamy w Witosa. I do Sobieskiego. Wczoraj tamtędy jechałam, widziałam oznaczenia kilometrów. Dreszczyk na plecach… I to radosne oczekiwanie na… Na ból? Bo pewnie wtedy mój rozsądny organizm podejmie walkę. Walkę o to, żeby dalej nie biec. Że już wystarczy, że po co się tak męczyć, że…
Potem będzie plaża w Wilanowie.
Półmetek.
I największa zagadka. Natolin. Park w Natolinie, na co dzień zamknięty dla publiczności. Podobno z nawierzchnią tam nie najlepiej, podobno jakaś górka… Ale niech tam. Przebiec przez takie miejsce – to będzie przyjemność, choćby nie wiem co. To będzie jak Prater.
A potem Ursynów. Doczekać się nie mogę. Tam jest najwięcej kibiców, tam są ludzie, którzy dopingują nas z imienia – nie dlatego, że mamy je na numerach, ale dlatego, że nas znają. Z tras, ścieżek i szlaków. A w tym roku pobiegniemy wzdłuż ursynowskiego kręgosłupa – Aleją KEN. Będzie niosła… aż po Puławską – tam znowu podobno jest górka. Może być trudno.
Po prawej zostanie Królikarnia, Park Morskie Oko – długą prostą (lekko w górę?) aż do Placu Unii Lubelskiej i Bagatelą – do Alej Ujazdowskich, wprost na Łazienki, ale nie do Łazienek, tylko wzdłuż, z perspektywą po prawej na jasna długą prostą Trasę Łazienkowską, wzdłuż Parku Ujazdowskiego, przez Plac Trzech Krzyży z przepięknym kościołem pośrodku, przez ten Plac, który mi się do tej pory kojarzył raczej z Biegnij Warszawo, aż pod palmę, skąd już widać most – i Stadion…
I ta meta. Śni mi się od czasu, kiedy pierwszy raz usłyszałam o pomyśle Dyrektora Maratonu. A – nie chwaląc się – usłyszałam dawno. Jeszcze zanim ruszyłam na Prater i Hofburg. I zanim makieta mety staneła na płycie podczas Połmaratonu,
Meta na Narodowym.
Ale o tym – po biegu…
I jeszcze jeden sen.
Sen o łzach. Takich samych, jakie mnie piekły pod powiekami w Hofburgu.
Trzymajcie kciuki.
Jadę po numer. Idę spać. A w niedzielę – jest Warszawa….
Dokładniej: 34. Maraton Warszawski. Mój – trzeci i pół. Dlaczego pół? Nie, nie zeszłam z trasy. Owszem, kilka razy mi się zdarzyło, ale nigdy na maratonie, nawet jeżeli kończyłam go spacerkiem i ze łzami w oczach (bywało). Nie. Te pół (a tak naprawdę 29 km) towarzyszyłam małżonkowi, kiedy on pokonywał królewski dystans po raz pierwszy, a ja szykowałam się do wylotu na drugą półkulę i wspierałam go na duchu, robiąc długie wybieganie. Pamiętam, jak czekałam na maratończyków gdzieś na Moście Gdańskim, jak im zazdrościłam, jak wreszcie biegłam z Tomkiem wzdłuż ekranów Wału Miedzeszyńskiego… To nie był łatwy maraton, tyle kilometrów wzdłuż Wisły, ale pomiędzy plastikowymi ścianami, kibiców jak na lekarstwo…
Jak inaczej ma być w tym roku! Start z mostu, nad Wisłą, z widokiem na miasto, uwielbiam ten widok, tak się budzę rano jadąc do pracy, lewy brzeg mówi dzień dobry, poszarpana panorama nie ustępuje wielkim metropoliom… Maraton też nie powinien. Wreszcie zyskał godną oprawę Stadionu Narodowego, wreszcie może się równać z wielkimi tego (biegowego świata).
Z mostu – Alejami Jerozolimskimi w Nowy Świat, jak na półmaratonie, i trzeba pamiętać, że tam jest leciutko pod górkę, nie ma co grzać silnika… A potem sól Warszawy, Królewska, Plac Piłsudskiego, Moliera, Krakowskie Przedmieście, Miodowa (… Bugaj chciałoby się zanucić za Ireną Santor, chociaż nie, to Brzozowa była, koło Kamiennych Schodków, a my tutaj jednak Miodową), a potem Konwiktorską i – zamiast na Most Gdański, jak kiedyś – tym razem pod mostem, na Wisłostradę. Z górki. Lecimy. Dłuuuuga prosta. Bardzo długa prosta… Gigantycznie długa prosta… Lekko w dół.
Aż do Trasy Siekierkowskiej.
Trochę się boję, pamiętam, jak w debiucie właśnie na tej prostej opadałam z sił… Ale to było dobrze po 25 kilometrze. Tym razem na 15. skręcamy w Witosa. I do Sobieskiego. Wczoraj tamtędy jechałam, widziałam oznaczenia kilometrów. Dreszczyk na plecach… I to radosne oczekiwanie na… Na ból? Bo pewnie wtedy mój rozsądny organizm podejmie walkę. Walkę o to, żeby dalej nie biec. Że już wystarczy, że po co się tak męczyć, że…
Potem będzie plaża w Wilanowie.
Półmetek.
I największa zagadka. Natolin. Park w Natolinie, na co dzień zamknięty dla publiczności. Podobno z nawierzchnią tam nie najlepiej, podobno jakaś górka… Ale niech tam. Przebiec przez takie miejsce – to będzie przyjemność, choćby nie wiem co. To będzie jak Prater.
A potem Ursynów. Doczekać się nie mogę. Tam jest najwięcej kibiców, tam są ludzie, którzy dopingują nas z imienia – nie dlatego, że mamy je na numerach, ale dlatego, że nas znają. Z tras, ścieżek i szlaków. A w tym roku pobiegniemy wzdłuż ursynowskiego kręgosłupa – Aleją KEN. Będzie niosła… aż po Puławską – tam znowu podobno jest górka. Może być trudno.
Po prawej zostanie Królikarnia, Park Morskie Oko – długą prostą (lekko w górę?) aż do Placu Unii Lubelskiej i Bagatelą – do Alej Ujazdowskich, wprost na Łazienki, ale nie do Łazienek, tylko wzdłuż, z perspektywą po prawej na jasna długą prostą Trasę Łazienkowską, wzdłuż Parku Ujazdowskiego, przez Plac Trzech Krzyży z przepięknym kościołem pośrodku, przez ten Plac, który mi się do tej pory kojarzył raczej z Biegnij Warszawo, aż pod palmę, skąd już widać most – i Stadion…
I ta meta. Śni mi się od czasu, kiedy pierwszy raz usłyszałam o pomyśle Dyrektora Maratonu. A – nie chwaląc się – usłyszałam dawno. Jeszcze zanim ruszyłam na Prater i Hofburg. I zanim makieta mety staneła na płycie podczas Połmaratonu,
Meta na Narodowym.
Ale o tym – po biegu…
I jeszcze jeden sen.
Sen o łzach. Takich samych, jakie mnie piekły pod powiekami w Hofburgu.
Trzymajcie kciuki.
Jadę po numer. Idę spać. A w niedzielę – jest Warszawa….