Na początek od razu napiszę – nie, nie zrobiłam życiówki. Nie tym razem. Ale wynik 3:41:41 jest moją wiceżyciówką, najlepszym wynikiem w Warszawie i moim najlepszym wynikiem w polskim maratonie. Zatem – łez szczęścia i wzruszenia na mecie nie było. Ale uśmiech – i owszem.
I nauczka – nie biegać na niesprawdzonych żelach ;-)
Łzy wzruszenia za to były wcześniej.
Nie tylko, kiedy nad Mostem Poniatowskiego wybrzmiał Sen o Warszawie. Stałam w tłumie jakichś siedmiu tysięcy biegaczy, okutana jeszcze w folię, lekko drżąca na wietrze, podekscytowana, roześmiana, entuzjastyczna. Za chwilę miał wystartować 34. Maraton Warszawski. Za chwilę ja miałam pobiec w 34. Maratonie Warszawskim. Zmierzyć się ze sobą, z własnym organizmem, ze słabościami, z wolą, z trasą, słońcem, które od rana nie pozostawiało złudzeń, że jak zwykle w Warszawie będzie opalać jak wściekłe, z wiatrem, który postawił sobie za cel przegonić resztki chmur po nocnym deszczu...
Wystartowałam. Zaczęłam spokojnie, bo inaczej się nie dało. Warszawskie ulice nie są AŻ tak szerokie, żeby pomieścić startujący tłum. Może kiedyś zajmiemy dwa pasy – i wtedy da się szybko. Dzisiaj było za gęsto. Dla mnie to dobrze. Poskromiłam swoje zapędy do pędu, ruszyłam spokojnie, nie nerwowo... Na Nowym Świecie dalej było ciasno, ale zaczynałam przywykać. Od trzeciego kilometra wpadłam w dobre tempo, dobry rytm – i miarowo przesuwałam się do przodu. Na Krakowskim Przedmieściu zaczęło się lekko przeluźniać, można było przestać przejmować się cudzymi łokciami – i po prostu biec.
Co też zrobiłam, korzystając z towarzystwa jednego z czytelników bloga, który mnie nieustannie zagadywał. Odpowiadałam monosylabami, przepraszam, ale naprawdę nie chciałam tracić sił. Chociaż jeszcze miałam ich sporo. Na tyle żeby zapamiętać jedną z pierwszych tabliczek kibiców – "Alleluja i do przodu", gdzieś przy kościele Św. Jana Bożego przy Bonifraterskiej. – O, zostało mu z wczoraj – komentował dowcipnie któryś z biegaczy. Ale przynajmniej umie dobrze wykorzystać ;-)
Na szóstym kilometrze łagodny zbieg przy Cytadeli – na Wisłostradę. A tam – kibice. Zrazu pojedynczo. Małymi grupkami. Po prawej – fontanny. Co prawda w świetle dnia nie wyglądają tak magicznie, jak wieczorem, kiedy oświetla je tysiąc kolorów. Ale z drugiej strony, czy może być piękniejsze podświetlenie od jesiennego słońca na błękitnym niebie? Piękne fontanny.
A przede mną – piękna długa prosta... Bałam się jej. Niesłusznie. Lecę sobie fantastycznie, w tempie, w rytmie, w ogóle nie czuję, że biegnę. W tym roku – bez tunelu. Dla mnie dobrze, jeden podbieg mniej, jakoś nie przepadam za bieganiem w ciemności... Za to biegniemy koło Centrum Nauki Kopernik. Tam tradycyjna kolejka. Piękny kontrast – oni stoją, my biegniemy. Mimowolnie trochę zostają naszymi kibicami. Ale to dopiero początek.
I teraz właśnie pora na łzy. Most Poniatowskiego. 10. Kilometr. Tym razem przebiegamy pod mostem. Na przestrzeni dobrze ponad 100 metrów – dziki tłum kibiców. Prawie nie ma miejsca dla biegaczy. Od dopingu chodzi cały most. Dobrze, że mam ciemne okulary. Tu właśnie zaczyna się nowa era Maratonu Warszawskiego. A może w ogóle maratonu w Polsce. Już wiem, jaki będzie tytuł tego wpisu na blogu. Biegnę w tym dopingu, niesiona przez kibiców, z nostalgią wspominając, że pięć lat temu kibicowali pojedynczy znajomi, których udało się namówić na wyjście z domu. Nawet rok temu doping, jakkolwiek był, to jakiś taki... Przypadkowy. Nieśmiały. Bez przekonania.
A dzisiaj...? Kibice niemal przez całą Czerniakowską. Mała przerwa przy Trasie Siekierkowskiej, ale tam z kolei grupa wokalna, wokalista zapewnia, że już rozgrzana, tez dodaje skrzydeł.
Sobieskiego. Tu też kibice. Znowu wspomnienia sprzed 5 lat, kiedy wracałam tędy z Wilanowa i prawie nikt nie dostrzegał maratończyków. Dzisiaj nie można nas nie widzieć, ale też i większość ludzi chce nas widzieć. I dopinguje – każdy według możliwości.
Miasteczko Wilanów. Rok temu tu było sporo kibiców. Teraz też jest trochę. Tylko Plaża Wilanów trochę rozczarowuje, aż by się prosiło o jakąś strefę kibica, a tu – nic, impreza dla dzieci, tyłem do maratonu. No cóż. A tu najgorsze kilometry – w stronę Powsina, pod słońce, pod wiatr, w kompletnej pustce. Do czasu. Na 23. Kilometrze punkt Mary Kay z niezawodną Izą – maratonką, dyrektorem, organizatorką. Kilkadziesiąt dziewczyn, choć są i panowie, dopingują niemal każdego biegacza z imienia. Od razu wracają siły.
To dobrze, bo pora na największą niewiadomą tego biegu. Skręcamy w ulicę Pałacową... Hm, ulica to chyba za dużo powiedziane. Chwilowo zmienia się nawierzchnia, w piękną kosteczkę (nie Bauma), wzdłuż drogi szpaler drzew, upragniony cień, drzewa osłaniają od wiatru. Wbiegamy do Parku w Natolinie. Na co dzień zamknięty dla publiczności, wiadomo było, że kryje w sobie podbieg...
Otóż i podbieg. Długi, choć niezbyt stromy. Niektórzy twierdzą, że jak pól Sanguszki. Małe przetasowania, ja tradycyjnie pod górkę wspinam się powoli, nadrobię na zbiegu. Znaczy, tak mi się wydaje na razie. Dobiegamy pod Pałac Potockich – rzucam okiem, jest piękny, w tym jesiennym słońcu, wśród lekko żółknącej i czerwieniejącej zieleni. Ale nie ma czasu na kontemplację. U wylotu parku – ekipa studentów tutejszego Kolegium Europejskiego. Dopingują we wszystkich znanych sobie językach, a jest ich trochę. Do tego podają picie i wykonują skomplikowany układ choreograficzny. Aż szkoda ich tak szybko mijać.
Ale już pora wbiec w Ursynów. Przy Bażantarni i KEN. Cztery kilometry oblepione kibicami. Przy ratuszu – specjalna strefa kibica. Wzdłuż Alei – nie ma właściwie gdzie kibica wstawić. Znowu jest gęsto. Ale mimo wszystko wypatrzy mnie Dominika, która dopinguje na rowerze – i to akurat jest prawie tak samo jak pięć lat temu. Tylko wtedy był inny rower, inne miejsce, inny etap. A tu i dzisiaj wygląda, że jest super. Biegaczy tylu, że Dominika nie miałaby szansy jechać koło mnie przez kilka kilometrów.
Za Metrem Ursynów lekko się przerzedza, teraz musimy wbiec do Puławskiej. Puławskiej, na której wzdłuż trasy ustawiły się grupy kibicujących uczniów. W perukach, poprzebierani, ze specjalnymi hasłami i okrzykami. Żałuję, że nie zapamiętam. Akurat mam mały kryzys, ale wobec takiego dopingu nie wypada przystawać czy choćby przechodzić do marszu. Więc truchtam. Wiatr trochę przeszkadza, ale od 27. kilometra biegnę z osobistym serwisem w postaci małżonka, który co i raz wysuwa się przede mnie, osłaniając od wiatru, podając wodę i mobilizując do walki. Miał zejść po kilku kilometrach, ale leci ze mną aż do Poniatowskiego. Na Bagateli podjeżdża do nas wóz Polsatu, chwilę rozmawiamy, oni jadą dalej, ja próbuję biec. Ale wcześniej zdążyłam powiedzieć, jak bardzo mi się podoba, jaki wspaniały jest w tym roku doping w Warszawie.
Już Łazienki, mimo wszystko, mimo ewidentnego kryzysu, kilometry zlatują nie wiadomo kiedy. Jeszcze tylko Plac Trzech Krzyży, zakręt między de Gaulle’a a palmę i już – już widać Narodowy, upragnioną metę. Most znowu pełen kibiców. Już nie wypada iść, no nie. Nie chcę znowu usłyszeć od Ali, że mam się nie opie... A poza tym – patrzę na zegarek – zostało półtora kilometra, co to jest?
To jeszcze tylko ślimaczek w dół, chwila wzdłuż Wisły i już ogrodzenia stadionu, wbiegamy – i już szpaler kibiców. Oznaczenie 42. km – w ciemnościach bramy. A potem słońce i oślepiająca jasność stadionu. I spiker zapowiadający każdego biegacza. Trybuny nie są pełne, ale też i nie puste. Nie ma siły – trzeba przyspieszyć. Jeszcze 70 metrów, 50, 20...
Meta.
I medal.
Bohater Narodowego.
Bez łez. Ale z uśmiechem. I z dumą. Bo z tymi kibicami, z tym maratonem i z tym Stadionem (nawet bez bieżni) – jesteśmy w Europie. Z aspiracjami do europejskiej czołówki. Tylko jeszcze Europa musi się o tym dowiedzieć.
I z refleksją, że ten maraton z 2007 i ten z 2012 dzieli cała epoka. I za ten skok w przyszłość, za ten piękny dzień, za te łzy gdzieś przy Poniatowskim – jedno wielkie: Dziękuję, Warszawo!
Łzy wzruszenia za to były wcześniej.
Nie tylko, kiedy nad Mostem Poniatowskiego wybrzmiał Sen o Warszawie. Stałam w tłumie jakichś siedmiu tysięcy biegaczy, okutana jeszcze w folię, lekko drżąca na wietrze, podekscytowana, roześmiana, entuzjastyczna. Za chwilę miał wystartować 34. Maraton Warszawski. Za chwilę ja miałam pobiec w 34. Maratonie Warszawskim. Zmierzyć się ze sobą, z własnym organizmem, ze słabościami, z wolą, z trasą, słońcem, które od rana nie pozostawiało złudzeń, że jak zwykle w Warszawie będzie opalać jak wściekłe, z wiatrem, który postawił sobie za cel przegonić resztki chmur po nocnym deszczu...
Wystartowałam. Zaczęłam spokojnie, bo inaczej się nie dało. Warszawskie ulice nie są AŻ tak szerokie, żeby pomieścić startujący tłum. Może kiedyś zajmiemy dwa pasy – i wtedy da się szybko. Dzisiaj było za gęsto. Dla mnie to dobrze. Poskromiłam swoje zapędy do pędu, ruszyłam spokojnie, nie nerwowo... Na Nowym Świecie dalej było ciasno, ale zaczynałam przywykać. Od trzeciego kilometra wpadłam w dobre tempo, dobry rytm – i miarowo przesuwałam się do przodu. Na Krakowskim Przedmieściu zaczęło się lekko przeluźniać, można było przestać przejmować się cudzymi łokciami – i po prostu biec.
Co też zrobiłam, korzystając z towarzystwa jednego z czytelników bloga, który mnie nieustannie zagadywał. Odpowiadałam monosylabami, przepraszam, ale naprawdę nie chciałam tracić sił. Chociaż jeszcze miałam ich sporo. Na tyle żeby zapamiętać jedną z pierwszych tabliczek kibiców – "Alleluja i do przodu", gdzieś przy kościele Św. Jana Bożego przy Bonifraterskiej. – O, zostało mu z wczoraj – komentował dowcipnie któryś z biegaczy. Ale przynajmniej umie dobrze wykorzystać ;-)
Na szóstym kilometrze łagodny zbieg przy Cytadeli – na Wisłostradę. A tam – kibice. Zrazu pojedynczo. Małymi grupkami. Po prawej – fontanny. Co prawda w świetle dnia nie wyglądają tak magicznie, jak wieczorem, kiedy oświetla je tysiąc kolorów. Ale z drugiej strony, czy może być piękniejsze podświetlenie od jesiennego słońca na błękitnym niebie? Piękne fontanny.
A przede mną – piękna długa prosta... Bałam się jej. Niesłusznie. Lecę sobie fantastycznie, w tempie, w rytmie, w ogóle nie czuję, że biegnę. W tym roku – bez tunelu. Dla mnie dobrze, jeden podbieg mniej, jakoś nie przepadam za bieganiem w ciemności... Za to biegniemy koło Centrum Nauki Kopernik. Tam tradycyjna kolejka. Piękny kontrast – oni stoją, my biegniemy. Mimowolnie trochę zostają naszymi kibicami. Ale to dopiero początek.
I teraz właśnie pora na łzy. Most Poniatowskiego. 10. Kilometr. Tym razem przebiegamy pod mostem. Na przestrzeni dobrze ponad 100 metrów – dziki tłum kibiców. Prawie nie ma miejsca dla biegaczy. Od dopingu chodzi cały most. Dobrze, że mam ciemne okulary. Tu właśnie zaczyna się nowa era Maratonu Warszawskiego. A może w ogóle maratonu w Polsce. Już wiem, jaki będzie tytuł tego wpisu na blogu. Biegnę w tym dopingu, niesiona przez kibiców, z nostalgią wspominając, że pięć lat temu kibicowali pojedynczy znajomi, których udało się namówić na wyjście z domu. Nawet rok temu doping, jakkolwiek był, to jakiś taki... Przypadkowy. Nieśmiały. Bez przekonania.
A dzisiaj...? Kibice niemal przez całą Czerniakowską. Mała przerwa przy Trasie Siekierkowskiej, ale tam z kolei grupa wokalna, wokalista zapewnia, że już rozgrzana, tez dodaje skrzydeł.
Sobieskiego. Tu też kibice. Znowu wspomnienia sprzed 5 lat, kiedy wracałam tędy z Wilanowa i prawie nikt nie dostrzegał maratończyków. Dzisiaj nie można nas nie widzieć, ale też i większość ludzi chce nas widzieć. I dopinguje – każdy według możliwości.
Miasteczko Wilanów. Rok temu tu było sporo kibiców. Teraz też jest trochę. Tylko Plaża Wilanów trochę rozczarowuje, aż by się prosiło o jakąś strefę kibica, a tu – nic, impreza dla dzieci, tyłem do maratonu. No cóż. A tu najgorsze kilometry – w stronę Powsina, pod słońce, pod wiatr, w kompletnej pustce. Do czasu. Na 23. Kilometrze punkt Mary Kay z niezawodną Izą – maratonką, dyrektorem, organizatorką. Kilkadziesiąt dziewczyn, choć są i panowie, dopingują niemal każdego biegacza z imienia. Od razu wracają siły.
To dobrze, bo pora na największą niewiadomą tego biegu. Skręcamy w ulicę Pałacową... Hm, ulica to chyba za dużo powiedziane. Chwilowo zmienia się nawierzchnia, w piękną kosteczkę (nie Bauma), wzdłuż drogi szpaler drzew, upragniony cień, drzewa osłaniają od wiatru. Wbiegamy do Parku w Natolinie. Na co dzień zamknięty dla publiczności, wiadomo było, że kryje w sobie podbieg...
Otóż i podbieg. Długi, choć niezbyt stromy. Niektórzy twierdzą, że jak pól Sanguszki. Małe przetasowania, ja tradycyjnie pod górkę wspinam się powoli, nadrobię na zbiegu. Znaczy, tak mi się wydaje na razie. Dobiegamy pod Pałac Potockich – rzucam okiem, jest piękny, w tym jesiennym słońcu, wśród lekko żółknącej i czerwieniejącej zieleni. Ale nie ma czasu na kontemplację. U wylotu parku – ekipa studentów tutejszego Kolegium Europejskiego. Dopingują we wszystkich znanych sobie językach, a jest ich trochę. Do tego podają picie i wykonują skomplikowany układ choreograficzny. Aż szkoda ich tak szybko mijać.
Ale już pora wbiec w Ursynów. Przy Bażantarni i KEN. Cztery kilometry oblepione kibicami. Przy ratuszu – specjalna strefa kibica. Wzdłuż Alei – nie ma właściwie gdzie kibica wstawić. Znowu jest gęsto. Ale mimo wszystko wypatrzy mnie Dominika, która dopinguje na rowerze – i to akurat jest prawie tak samo jak pięć lat temu. Tylko wtedy był inny rower, inne miejsce, inny etap. A tu i dzisiaj wygląda, że jest super. Biegaczy tylu, że Dominika nie miałaby szansy jechać koło mnie przez kilka kilometrów.
Za Metrem Ursynów lekko się przerzedza, teraz musimy wbiec do Puławskiej. Puławskiej, na której wzdłuż trasy ustawiły się grupy kibicujących uczniów. W perukach, poprzebierani, ze specjalnymi hasłami i okrzykami. Żałuję, że nie zapamiętam. Akurat mam mały kryzys, ale wobec takiego dopingu nie wypada przystawać czy choćby przechodzić do marszu. Więc truchtam. Wiatr trochę przeszkadza, ale od 27. kilometra biegnę z osobistym serwisem w postaci małżonka, który co i raz wysuwa się przede mnie, osłaniając od wiatru, podając wodę i mobilizując do walki. Miał zejść po kilku kilometrach, ale leci ze mną aż do Poniatowskiego. Na Bagateli podjeżdża do nas wóz Polsatu, chwilę rozmawiamy, oni jadą dalej, ja próbuję biec. Ale wcześniej zdążyłam powiedzieć, jak bardzo mi się podoba, jaki wspaniały jest w tym roku doping w Warszawie.
Już Łazienki, mimo wszystko, mimo ewidentnego kryzysu, kilometry zlatują nie wiadomo kiedy. Jeszcze tylko Plac Trzech Krzyży, zakręt między de Gaulle’a a palmę i już – już widać Narodowy, upragnioną metę. Most znowu pełen kibiców. Już nie wypada iść, no nie. Nie chcę znowu usłyszeć od Ali, że mam się nie opie... A poza tym – patrzę na zegarek – zostało półtora kilometra, co to jest?
To jeszcze tylko ślimaczek w dół, chwila wzdłuż Wisły i już ogrodzenia stadionu, wbiegamy – i już szpaler kibiców. Oznaczenie 42. km – w ciemnościach bramy. A potem słońce i oślepiająca jasność stadionu. I spiker zapowiadający każdego biegacza. Trybuny nie są pełne, ale też i nie puste. Nie ma siły – trzeba przyspieszyć. Jeszcze 70 metrów, 50, 20...
Meta.
I medal.
Bohater Narodowego.
Bez łez. Ale z uśmiechem. I z dumą. Bo z tymi kibicami, z tym maratonem i z tym Stadionem (nawet bez bieżni) – jesteśmy w Europie. Z aspiracjami do europejskiej czołówki. Tylko jeszcze Europa musi się o tym dowiedzieć.
I z refleksją, że ten maraton z 2007 i ten z 2012 dzieli cała epoka. I za ten skok w przyszłość, za ten piękny dzień, za te łzy gdzieś przy Poniatowskim – jedno wielkie: Dziękuję, Warszawo!