A biegacz – i owszem. Zresztą, co to za mróz, zero stopni, tylko wiatr taki trochę nieprzyjemny, przenikliwy, i nagły spadek temperatury o 10 stopni w ciągu kilkudziesięciu godzin - sprawiły, że XVII Żoliborski Bieg Mikołajkowy przejdzie do blogowej historii jako pierwszy zimowy bieg sezonu 2012/ 2013. Zero stopni to nie jest temperatura, która by jakoś specjalnie źle wpływała na poziom sportowy biegu, wręcz przeciwnie –jest już na tyle zimno, żeby biec szybko, aby się rozgrzać, ale nie na tyle zimno, żeby mróz ścinał mięśnie w locie…
Haiku Fristail - Sarenka
Zresztą, umówmy się, zdarzało mi się biegać treningowo przy minus 26 stopniach, w zawodach – przy minus 18 (zresztą, bardzo dobrze mi się wtedy biegało). Zatem dzisiejsze poranne zero potraktowałam z pewną nonszalancją, zakładając koszulkę z krótkim rękawkiem… W końcu do minus pięciu zazwyczaj biegam w krótkim rękawku. No, może zazwyczaj, ale akurat nie dzisiaj. Na całe szczęście w bagażniku miałam zdołowane nie tylko ulubione w tym sezonie buty startowe, ale też ulubioną kurteczkę, która wyjątkowo nadaje się do startów i na dodatek podkreśla wszystkie wady i zalety sylwetki. Na szczęście dzisiaj był dzień na podkreślanie zalet… Oh, jak dobrze, że tam była, w ostatniej chwili przepięłam numer startowy z koszulki na kurteczkę.
A i tak zanim padł strzał startera, a właściwie zanim zabrzmiała startowa trąbka, trzęsłam się jak osika na wietrze gdzieś na ścieżce przy Wisłostradzie. Okutana od stóp do głów – w cienką czapeczkę, okulary słoneczne, kurteczkę po samą szyję, legginsy ¾, opaski kompresyjne, skarpetki i buty… Stopy miałam sztywne z zimna.
Na dodatek kompletnie nie wiedziałam, co może sarenka na mrozie. A nawet bez mrozu. Od trzech tygodni wyszłam pobiegać raptem dwa razy. To się nazywa roztrenowanie. Najpierw dwa tygodnie kompletnego odwyku od biegania, pełna regeneracja. A potem nieśmiała i nizebyt udana próba truchtania w ubiegłym tygodniu. I – od razu zawody. Akurat żeby sprawdzić, na ile jestem kompletnie bez formy, nie rozbiegana.
Ruszyłam. Nogi miałam lekko sztywne z zimna, więc nie poczułam prędkości. Przez 200 m tradycyjny slalom między koleżankami, które jakoś dziwnie pomyliły kolejność stawania na starcie. Potem – czysta przyjemność biegania. Organizator słusznie rozdzielił start kobiet i mężczyzn, wystartowaliśmy równocześnie, ale z dwóch różnych miejsc, trasy schodziły się po 1,5 km. Skorzystałam z okazji i schowałam się przed wiatrem za plecami panów, skoro już się pojawili na trasie – w końcu niech będzie z nich jakiś pożytek.
Jak nigdy słuchałam organizmu, bo przerwa w połączeniu ze zmianami w diecie mogły mieć piorunujący efekt.
Po półmetku nieco straciłam impet, tempo spadło, ale na szczęście niedrastycznie, a głowa zaczęła pracować jak u biegacza. Zdjęłam rękawiczki, podciągnęłam rękawy kurtki, bo zaczynałam się gotować… Wykrzesałam coś na kształt finiszu i wpadłam na metę.
Czas – 46:27. Bez rewelacji. Ale to będzie mój punkt odniesienia w nowym sezonie. Do którego przygotowania niniejszym rozpoczynam. Co prawda długoterminowe prognozy pogody mówią o nadchodzących siarczystych mrozach, ale tylko sarenka na mrozie nie może. Ja dzisiaj na Żoliborzu pobiegłam lepiej niż w Biegu Niepodległości, do którego trenowałam poważnie i ciężko. Prawdziwe charaktery i prawdziwi biegacze wykuwają się zimą.
P.S. A może to motywacja z dalekiej Japonii? Bo jeszcze dobrze oczu nie otworzyłam, kiedy zdałam sobie sprawę, że skoro jest 2 grudnia, to jest Fukuoka International Marathon. I w Fukuoce właśnie nasz najlepszy maratończyk, Henryk Szost, jako trzeci przekroczył linię mety, ustępując tylko Kenijczykowi Josephowi Gitau (2:06:58) i Japończykowi Hiroyuki Horibata (2:08:24). Wynik Szosta, 2:08:42, to drugi wynik w historii polskiego maratonu. Oj, będzie się działo na wiosnę…
Zresztą, umówmy się, zdarzało mi się biegać treningowo przy minus 26 stopniach, w zawodach – przy minus 18 (zresztą, bardzo dobrze mi się wtedy biegało). Zatem dzisiejsze poranne zero potraktowałam z pewną nonszalancją, zakładając koszulkę z krótkim rękawkiem… W końcu do minus pięciu zazwyczaj biegam w krótkim rękawku. No, może zazwyczaj, ale akurat nie dzisiaj. Na całe szczęście w bagażniku miałam zdołowane nie tylko ulubione w tym sezonie buty startowe, ale też ulubioną kurteczkę, która wyjątkowo nadaje się do startów i na dodatek podkreśla wszystkie wady i zalety sylwetki. Na szczęście dzisiaj był dzień na podkreślanie zalet… Oh, jak dobrze, że tam była, w ostatniej chwili przepięłam numer startowy z koszulki na kurteczkę.
A i tak zanim padł strzał startera, a właściwie zanim zabrzmiała startowa trąbka, trzęsłam się jak osika na wietrze gdzieś na ścieżce przy Wisłostradzie. Okutana od stóp do głów – w cienką czapeczkę, okulary słoneczne, kurteczkę po samą szyję, legginsy ¾, opaski kompresyjne, skarpetki i buty… Stopy miałam sztywne z zimna.
Na dodatek kompletnie nie wiedziałam, co może sarenka na mrozie. A nawet bez mrozu. Od trzech tygodni wyszłam pobiegać raptem dwa razy. To się nazywa roztrenowanie. Najpierw dwa tygodnie kompletnego odwyku od biegania, pełna regeneracja. A potem nieśmiała i nizebyt udana próba truchtania w ubiegłym tygodniu. I – od razu zawody. Akurat żeby sprawdzić, na ile jestem kompletnie bez formy, nie rozbiegana.
Ruszyłam. Nogi miałam lekko sztywne z zimna, więc nie poczułam prędkości. Przez 200 m tradycyjny slalom między koleżankami, które jakoś dziwnie pomyliły kolejność stawania na starcie. Potem – czysta przyjemność biegania. Organizator słusznie rozdzielił start kobiet i mężczyzn, wystartowaliśmy równocześnie, ale z dwóch różnych miejsc, trasy schodziły się po 1,5 km. Skorzystałam z okazji i schowałam się przed wiatrem za plecami panów, skoro już się pojawili na trasie – w końcu niech będzie z nich jakiś pożytek.
Jak nigdy słuchałam organizmu, bo przerwa w połączeniu ze zmianami w diecie mogły mieć piorunujący efekt.
Po półmetku nieco straciłam impet, tempo spadło, ale na szczęście niedrastycznie, a głowa zaczęła pracować jak u biegacza. Zdjęłam rękawiczki, podciągnęłam rękawy kurtki, bo zaczynałam się gotować… Wykrzesałam coś na kształt finiszu i wpadłam na metę.
Czas – 46:27. Bez rewelacji. Ale to będzie mój punkt odniesienia w nowym sezonie. Do którego przygotowania niniejszym rozpoczynam. Co prawda długoterminowe prognozy pogody mówią o nadchodzących siarczystych mrozach, ale tylko sarenka na mrozie nie może. Ja dzisiaj na Żoliborzu pobiegłam lepiej niż w Biegu Niepodległości, do którego trenowałam poważnie i ciężko. Prawdziwe charaktery i prawdziwi biegacze wykuwają się zimą.
P.S. A może to motywacja z dalekiej Japonii? Bo jeszcze dobrze oczu nie otworzyłam, kiedy zdałam sobie sprawę, że skoro jest 2 grudnia, to jest Fukuoka International Marathon. I w Fukuoce właśnie nasz najlepszy maratończyk, Henryk Szost, jako trzeci przekroczył linię mety, ustępując tylko Kenijczykowi Josephowi Gitau (2:06:58) i Japończykowi Hiroyuki Horibata (2:08:24). Wynik Szosta, 2:08:42, to drugi wynik w historii polskiego maratonu. Oj, będzie się działo na wiosnę…