- Na następny sezon kupię sobie buty z membraną – deklaruje kolega. Jest pochmurny niedzielny poranek, połowa grudnia, biegamy sobie właśnie po lesie, nie jest zimno, lekko około zera, nogi rozjeżdżają się na topniejącym śniegu, z nieba pada obrzydliwa mżawka. Nie jest przyjemnie. Patrzę na swoje buty. Mokro, małe jeziorka mam pod stopami. Skarpetki po powrocie będę wyżymała. Buty? Tym razem Cascadie – bez membrany, krosowe, w miarę przewiewne. Dwie pary butów z membraną zostały pod wieszakiem – i te terenowe, i wysłużone Pegasusy.
W domu mała konfrontacja, bo małżonek założył buty z goreteksem. Jego skarpetki prezentują podobny stopień zawilgocenia, czyli też wyżymanie (przed wrzuceniem do pralki).
No więc, z membraną – czy bez?
W tamtą niedzielę – nie. Przede wszystkim, jest za ciepło, przy zerze stopni w butach z gtx można sobie konkursowo zaparzyć stopy. Poza tym, śniegu w lesie było sporo, topiąc się, wpada do butów od góry, topi się i… zostaje… Brrr. Oczywiście jest rozwiązanie – stup tuty. Ale – stuptuty na zwykłe niedzielne wybieganie po lesie? Przerost formy nad treścią raczej. Zresztą, nie wiem czy stuptuty są też wodoszczelne, a woda nalewała się górą także w co poniektórych kałużach głębszych niż się wydawało. W taki dzień grudniowy chyba jednak lepiej wypadły moje przewiewne krosówki, które przynajmniej przepuszczały wodę w dwie strony, a że pod koniec już przypominały lodowate mini-jeziorka – no cóż, a kto mi kazał ganiać po deszczu i po kostki w topniejącej brei 25 km i jakieś dwie i pół godziny? No, kto? No, właśnie.
Ale już we wtorek wystarczył rzut oka na termometr. Minus 10 stopni Celsjusza (a nawet minus 8) – to już jest powód, żeby założyć buty z membraną. Nawet jeżeli jest sucho jak na pustyni Gobi i po śniegu nie ma śladu. W leciutkich kolcach czy innych startówkach to ja mogę sobie biegać w taki mróz wyłącznie na zawodach. Poza tym kiedy temperatura spada poniżej minus pięciu – membrana is a must. Nie lubię marznąć i już. We wtorek goretex miał zadanie dodatkowe – chronić mnie jeszcze przed tymi 15 centymetrami puchu, który napadał przez noc i dumnie prezentował się na chodniku, a nawet na jezdni. Tym razem śnieg był z wierzchu przyjemnie lekko zmrożony, a temperatura nie pozwalała mu się topić, więc wszystko było w jak najlepszym porządku. A stopy suche i nawet bardzo nie zmarznięte.
W piątek przed świtem było już minus 15. Ale przecież to sarenka na mrozie nie może, a biegacz wykuwa się zimą. Wyszłam. Pobiegałam. Wróciłam. Raport od małżonka, który wybiegł nieco później – nie dało się biegać, mróz ścinał mięśnie. Znowu mała konfrontacja.
Nienawidzę marznąć. O ile latem ubieranie się tak, jakby było 10 stopni więcej (czyli na bieganie) nie sprawia mi problemu, o tyle zimą ewidentnie mi to nie wychodzi. Wysuwam stopę spod kołdry. Zimno. Cofam. Znowu wysuwam. I tak kilka razy, dopóki do mnie nie dotrze, że albo wyjdę już, albo nie ma sensu wychodzić wcale, a wtedy na co był ten budzik o 5.10…? Na wpół śpiąc wciągam na siebie bieliznę. A potem się zaczyna.
Poniżej minus 10 kolejność jest taka: koszulka techniczna bez rękawów. Koszulka z długim rękawem. Bluza termiczna. Ile? Minus 15? Dokładam na wierzch kurtkę. Na nogi – legginsy lekko ocieplane. Do tego jeszcze krótkie spodenki z wbudowanymi gaciami – w końcu o pewne strefy trzeba dbać, nawet jak się biega. Na stopy skarpetki – jeszcze cienkie, ale aż się prosi o trochę grubsze. I buty – z gore, oczywiście.
W ramach wykończenia – polarowa kominiara, na nią buff (w odwodzie mam jeszcze kaptur, poczekamy na – 20), rękawiczki z polaru. Dłonie mi się ugotują po 5 km, ale nie przetrwałabym bez tego pierwszych trzech, trudno.
Na osiedlowym kieracie (kółko, 4 km, człowiek biega jak chomik w kieracie, ale nie narzeka, bo oświetlone, częściowo odśnieżone, w miarę bezpiecznie) byłam w piątek przed świtem jedyna. Trzy kółka, o mrozie zapominam gdzieś w połowie drugiego. Wracam do domu, pół twarzy mam oszronione, pół zmarznięte w grymasie nieco podobnym do uśmiechu
No więc, z membraną – czy bez?
W tamtą niedzielę – nie. Przede wszystkim, jest za ciepło, przy zerze stopni w butach z gtx można sobie konkursowo zaparzyć stopy. Poza tym, śniegu w lesie było sporo, topiąc się, wpada do butów od góry, topi się i… zostaje… Brrr. Oczywiście jest rozwiązanie – stup tuty. Ale – stuptuty na zwykłe niedzielne wybieganie po lesie? Przerost formy nad treścią raczej. Zresztą, nie wiem czy stuptuty są też wodoszczelne, a woda nalewała się górą także w co poniektórych kałużach głębszych niż się wydawało. W taki dzień grudniowy chyba jednak lepiej wypadły moje przewiewne krosówki, które przynajmniej przepuszczały wodę w dwie strony, a że pod koniec już przypominały lodowate mini-jeziorka – no cóż, a kto mi kazał ganiać po deszczu i po kostki w topniejącej brei 25 km i jakieś dwie i pół godziny? No, kto? No, właśnie.
Ale już we wtorek wystarczył rzut oka na termometr. Minus 10 stopni Celsjusza (a nawet minus 8) – to już jest powód, żeby założyć buty z membraną. Nawet jeżeli jest sucho jak na pustyni Gobi i po śniegu nie ma śladu. W leciutkich kolcach czy innych startówkach to ja mogę sobie biegać w taki mróz wyłącznie na zawodach. Poza tym kiedy temperatura spada poniżej minus pięciu – membrana is a must. Nie lubię marznąć i już. We wtorek goretex miał zadanie dodatkowe – chronić mnie jeszcze przed tymi 15 centymetrami puchu, który napadał przez noc i dumnie prezentował się na chodniku, a nawet na jezdni. Tym razem śnieg był z wierzchu przyjemnie lekko zmrożony, a temperatura nie pozwalała mu się topić, więc wszystko było w jak najlepszym porządku. A stopy suche i nawet bardzo nie zmarznięte.
W piątek przed świtem było już minus 15. Ale przecież to sarenka na mrozie nie może, a biegacz wykuwa się zimą. Wyszłam. Pobiegałam. Wróciłam. Raport od małżonka, który wybiegł nieco później – nie dało się biegać, mróz ścinał mięśnie. Znowu mała konfrontacja.
Nienawidzę marznąć. O ile latem ubieranie się tak, jakby było 10 stopni więcej (czyli na bieganie) nie sprawia mi problemu, o tyle zimą ewidentnie mi to nie wychodzi. Wysuwam stopę spod kołdry. Zimno. Cofam. Znowu wysuwam. I tak kilka razy, dopóki do mnie nie dotrze, że albo wyjdę już, albo nie ma sensu wychodzić wcale, a wtedy na co był ten budzik o 5.10…? Na wpół śpiąc wciągam na siebie bieliznę. A potem się zaczyna.
Poniżej minus 10 kolejność jest taka: koszulka techniczna bez rękawów. Koszulka z długim rękawem. Bluza termiczna. Ile? Minus 15? Dokładam na wierzch kurtkę. Na nogi – legginsy lekko ocieplane. Do tego jeszcze krótkie spodenki z wbudowanymi gaciami – w końcu o pewne strefy trzeba dbać, nawet jak się biega. Na stopy skarpetki – jeszcze cienkie, ale aż się prosi o trochę grubsze. I buty – z gore, oczywiście.
W ramach wykończenia – polarowa kominiara, na nią buff (w odwodzie mam jeszcze kaptur, poczekamy na – 20), rękawiczki z polaru. Dłonie mi się ugotują po 5 km, ale nie przetrwałabym bez tego pierwszych trzech, trudno.
Na osiedlowym kieracie (kółko, 4 km, człowiek biega jak chomik w kieracie, ale nie narzeka, bo oświetlone, częściowo odśnieżone, w miarę bezpiecznie) byłam w piątek przed świtem jedyna. Trzy kółka, o mrozie zapominam gdzieś w połowie drugiego. Wracam do domu, pół twarzy mam oszronione, pół zmarznięte w grymasie nieco podobnym do uśmiechu