No, to jesteśmy. Welcome back – mówi mi Barcelona. Jeszcze zanim samolot dokonał katalońskiej ziemi, przywitało nas mocne słońce. Temperatura też okazała się znacznie bardziej komfortowa niż warszawskie minus siedem. Zimowe kurtki od razu wylądowały w walizce i mam nadzieję ich stamtąd nie wyciągać do poniedziałkowego popołudnia.
Tym razem lot odbył się bez przygód, jeżeli nie liczyć pewnego opóźnienia na starcie (ale bez przesady, pół godziny to nie wieczność, a załoga mile uprzedziła, że czeka na jakieś papiery i że jednak możemy z powrotem powłączać te telefony i inny powyłączany sprzęt). A potem w końcu nastąpiło to, co w podróżach lubię najbardziej - czyli oderwanie od ziemi i odlot w inny wymiar.
Maraton zaczął się jednak już na lotnisku, gdzie spotkaliśmy masę maratończyków znajomych i nieznajomych. Nieznajomi zaraz zostali maratończykami znajomymi (to pozdrowienia dla Piotra i sympatycznej pary z Gdańska). Wystarczyło spojrzenie na buty i ewentualnie na koszulkę – i wszystko było jasne. Wydawało się, że na pokładzie zdecydowaną większość stanowili biegacze i ich rodziny, bo wielu potraktowało wyjazd jako okazję do krótkiego wypadu rodzinnego. I słusznie. Pod katalońskim słońcem dochodzę do wniosku, że jednak klimat ma znaczenie i że ta mroźna umiarkowanie, za to mocno śnieżna zima chyba mnie trochę wymęczyła i wyssała sporo dobrej energii. Jeszcze rano byłam jak bomba zegarowa tuż przed wybuchem, a teraz zachwycam się bagietką z awokado i sosem pomidorowym, i białym winem, i uśmiech mi wraca…
Barcelona! Pięć lat temu przyjechałam tu na swój drugi w życiu, a pierwszy zagraniczny maraton. I pierwszy raz pobiegłam poniżej czterech godzin. A dokładniej – jakieś 3:54 z ułamkami. Dzisiaj - pięć lat i piętnaście maratonów później - liczę, że mimo podbiegu na Camp Nou uda mi się pokonać kolejną granicę. A jeżeli nawet nie – to w końcu nie to się liczy.
Wracając jednak do samego maratonu. Odebraliśmy dziś numery. Biuro Zawodów jest w pobliżu Plaza Espana – dokładnie tak, jak pięć lat temu, w tym samym miejscu. Zapowiada się, że będzie jakieś dwa razy tyle osób, co wtedy. Ale skoro Maraton Warszawski od tamtej pory urósł mniej więcej pięciokrotnie, to ten mógł podwoić liczbę uczestników - czemu nie. Mały stres wywołał fakt, że organizatorzy życzyli sobie, aby po numer zgłaszać się z wydrukowanym dokumentem, który przesłali jakiś czas temu. A ja oczywiście zapomniałam go wydrukować. Oczami wyobraźni już widziałam, jak miotamy się przez pół miasta w poszukiwaniu kafejki internetowej z drukarką, ale… Okazuje się, że w pewnych okolicznościach przyrody nie należy sobie tworzyć problemów tam, gdzie ich nie ma. W Biurze Zawodów wystarczyło pokazać dokument otwarty na telefonie – i wystarczyło. Numerki odebrane, koszulki, worki, czipy sprawdzone… Tak, Barcelona to jeden z tych nielicznych maratonów, gdzie za koszulki i czipy nie trzeba dopłacać - i nawet pasta party jest w cenie ;-) Chociaż koszulki i worki pięć lat temu mieli zdecydowanie ładniejsze.
Do tego targi sprzętu. My God! Dobrze, że nie muszę nic kupować! I dobrze, że nie jestem triathlonistką i nie znam się na strojach do triathlonu. Jakie tu są ciuchy! Jakie kostiumy do pływania i na rower! I jakie ceny! (konkurencyjne w stosunku do Polski, konkurencyjne :>) Eh… Tylko bez podpowiedzi proszę.
Jutro zaczynamy dzień biegiem śniadaniowym – na stadion olimpijski. W sam raz na rozruch.
A potem? A potem to już ładowanie. Węglowodanów oczywiście.
Maraton zaczął się jednak już na lotnisku, gdzie spotkaliśmy masę maratończyków znajomych i nieznajomych. Nieznajomi zaraz zostali maratończykami znajomymi (to pozdrowienia dla Piotra i sympatycznej pary z Gdańska). Wystarczyło spojrzenie na buty i ewentualnie na koszulkę – i wszystko było jasne. Wydawało się, że na pokładzie zdecydowaną większość stanowili biegacze i ich rodziny, bo wielu potraktowało wyjazd jako okazję do krótkiego wypadu rodzinnego. I słusznie. Pod katalońskim słońcem dochodzę do wniosku, że jednak klimat ma znaczenie i że ta mroźna umiarkowanie, za to mocno śnieżna zima chyba mnie trochę wymęczyła i wyssała sporo dobrej energii. Jeszcze rano byłam jak bomba zegarowa tuż przed wybuchem, a teraz zachwycam się bagietką z awokado i sosem pomidorowym, i białym winem, i uśmiech mi wraca…
Barcelona! Pięć lat temu przyjechałam tu na swój drugi w życiu, a pierwszy zagraniczny maraton. I pierwszy raz pobiegłam poniżej czterech godzin. A dokładniej – jakieś 3:54 z ułamkami. Dzisiaj - pięć lat i piętnaście maratonów później - liczę, że mimo podbiegu na Camp Nou uda mi się pokonać kolejną granicę. A jeżeli nawet nie – to w końcu nie to się liczy.
Wracając jednak do samego maratonu. Odebraliśmy dziś numery. Biuro Zawodów jest w pobliżu Plaza Espana – dokładnie tak, jak pięć lat temu, w tym samym miejscu. Zapowiada się, że będzie jakieś dwa razy tyle osób, co wtedy. Ale skoro Maraton Warszawski od tamtej pory urósł mniej więcej pięciokrotnie, to ten mógł podwoić liczbę uczestników - czemu nie. Mały stres wywołał fakt, że organizatorzy życzyli sobie, aby po numer zgłaszać się z wydrukowanym dokumentem, który przesłali jakiś czas temu. A ja oczywiście zapomniałam go wydrukować. Oczami wyobraźni już widziałam, jak miotamy się przez pół miasta w poszukiwaniu kafejki internetowej z drukarką, ale… Okazuje się, że w pewnych okolicznościach przyrody nie należy sobie tworzyć problemów tam, gdzie ich nie ma. W Biurze Zawodów wystarczyło pokazać dokument otwarty na telefonie – i wystarczyło. Numerki odebrane, koszulki, worki, czipy sprawdzone… Tak, Barcelona to jeden z tych nielicznych maratonów, gdzie za koszulki i czipy nie trzeba dopłacać - i nawet pasta party jest w cenie ;-) Chociaż koszulki i worki pięć lat temu mieli zdecydowanie ładniejsze.
Do tego targi sprzętu. My God! Dobrze, że nie muszę nic kupować! I dobrze, że nie jestem triathlonistką i nie znam się na strojach do triathlonu. Jakie tu są ciuchy! Jakie kostiumy do pływania i na rower! I jakie ceny! (konkurencyjne w stosunku do Polski, konkurencyjne :>) Eh… Tylko bez podpowiedzi proszę.
Jutro zaczynamy dzień biegiem śniadaniowym – na stadion olimpijski. W sam raz na rozruch.
A potem? A potem to już ładowanie. Węglowodanów oczywiście.