Od razu przyznam - ten wpis miał powstać kilka dni temu. Zanim Justyna pobiegła dzisiaj w Wiedniu. Ja w Wiedniu byłam rok temu. A pięć lat temu byłyśmy razem w Barcelonie. I potem jeszcze w Amsterdamie. I przebiegłyśmy razem pół Polski. A nawet całą. Z Warszawy do Krakowa. I z Piątku – do Suwałk. Razem z kagankiem akcji „Polska biega”. Tego się łatwo nie zapomina.
A co mnie tak nagle wzięło na wspominanie?
Bo w ten ostatni śnieżny, primaaprilisowy, wielkanocny poniedziałek znowu biegałyśmy z Dżastin. Bo jej się chciało przyjechać aż z Bielan do Marysina i brodzić po kolana w śniegu. Zrobiłysmy razem z 13 kilometrów siły biegowo-śnieżnej. I jakoś tak zaraz na początku Dżastin podzieliła się ze mną obawami swojego małżonka (też biegającego), czy ona aby dotrzyma mi kroku… No cóż. Ja jakoś nie miałam takich obaw. Ostatecznie ja próbowałam dotrzymać jej kroku parę lat temu.
Dżastin na co dzień jest Justyną, imienniczką naszej Królowej Nart, co zresztą prowadziło do zabawnych nieporozumień na trasach sztafet Polska Biega. Pamiętam, ze w Orzyszu chciano zrobić odlew jej stopy. No, z charakteru Justyna na pewno swoją imienniczkę przypomina ;)
Całą nasza znajomość zaczęła się niemal dokładnie sześć lat temu, jakoś tak na przełomie marca i kwietnia, kiedy ja nie dojechałam na jakieś Grand Prix Warszawy i zastanawiałam się, jakby tu jednak pobiec w weekend 10 km (bo sama jeszcze nie potrafiłam się zmusić). I tak trafiłam pewnego niedzielnego poranka na Łosiowe Błota (taki kawałek Kampinosu na Bemowie). A tam spotkałam całą grupę biegającą. I właśnie Dżastin. Żebym nadążyła za grupą (bo ryzyko było, ze nie dam rady), przypięto mnie do Szarej, suki husky Janga. I przypięta do psa nadążałam, a Justyna, która bez psa biegała sporo szybciej ode mnie, dotrzymywała mi towarzystwa. I opowiadała. O maratonie. Jeden miała za sobą, do drugiego się szykowała.
I tak to się zaczęło. Powoli dawałam radę bez psa, ale z psem było wygodniej.
A potem przebiegłam pierwszy półmaraton. Tuż przed Dżastin i spółka, czyli większość grupy z Łosiowych Błot, wciągnęli mnie do Klubu Biegacza Galeria. W Łodzi biegłam już w ich koszulce. Byłam częścią biegowej społeczności, wtedy jeszcze nie tak licznej jak dzisiaj, za to znającej się niemal w całości i jakiejś takiej – otwartej.
Po półmaratonie, który wypadł lepiej niż planowałam (2:01:49, do dzisiaj pamiętam co do sekundy) jakoś szybko wymyśliłam, że jednak spróbuję sił w maratonie. Na Łosiowe Błota zaczęłam jeździć regularnie – najpierw tylko w niedziele, potem – jeszcze we wtorki i czwartki, w soboty – na Bielany i Młociny… Od czasu do czasu niedzielne Łosiowe zamieniane były na długie bieganie po Kampinosie. Zazwyczaj z Justyną.
Do Ełku (mój trzeci półmaraton) jechałyśmy już jednym autokarem, obok siebie.
Potem przez dwa lata objechałyśmy chyba pół Polski, zazwyczaj samochodem Justyny (bo lepszy) i z nią za kierownicą (bo jest lepszym kierowcą).
Kiedy zaraz po moim maratońskim debiucie oznajmiłam wszem i wobec, że jadę do Barcelony – Justyna, która właśnie wróciła z Berlina, stwierdziła, ze możemy jechać razem. Pojechałyśmy. Ja – na wariackich papierach, dwa razy zmieniając termin przylotu, przemielona przez biurokrację i bankokrację, wymęczona psychicznie do granic możliwości. A na miejscu okazało się, że Justyna nie tylko już się zadomowiła, ale świetnie mówi po hiszpańsku. I niańczyła mnie do końca wyjazdu. No, może z wyjątkiem trasy. Bo na trasie… trochę jej uciekłam. Właściwie nei jestem pewna, kiedy pierwszy raz byłam na mecie prze nią, ale potem jeszcze bardzo długo się ścigałyśmy – wet za wet, życiówka za życiówkę, bieg za bieg.
Jakoś rok po tym, jak się poznałyśmy, Justyna wkręciła mnie w sztafetę Polska Biega. Trzy dni, z Warszawy do Krakowa. Team kilkuosobowy, głównie męski. Nie tylko w naszje sztafecie byłyśmy rodzynkami. Poza nami chyba w żadnej ekpie nie było kobiet na stałe – były kobiety – gwiazdy, które dołączały na chwilę. A my, jakbyśmy nie były poważnymi paniami po 30-tce, jechałyśmy tym busikiem, spałyśmy na materacach w salach gimnastycznych, w jakichś schroniskach. No i biegałyśmy. Prosto z Krakowa pojechałyśmy jeszcze na Wesołą Stówę – żeby wesprzeć klubową sztafetę. Tak, tę samą Wesołą Stówę, którą ja dzisiaj pomagam organizować. A Justyna czasami przyjeżdża pobiegać.
Jesienią jeszcze razem pojechałyśmy do Amsterdamu. Razem biegałyśmy i razem poszłyśmy zwiedzać dzielnicę czerwonych latarni ;-)
Potem plany maratońskie nam się nieco rozjechały. Justyna konsekwentnie biegała w maratonach wielkiej piątki, była w Nowym Jorku, w Bostonie, w Chicago… Ja zaczełam kombinować i wymyślać dziwne lokalizacje.
Rok po Amsterdamie sztafeta Polska Biega trwała już pięć dni, dziewczyn też było więcej, ale my niezmiennie trzymałyśmy się razem. Ja co prawda w międzyczasie zamieniłam Kampinos na Mazowiecki Park Krajobrazowy, klub – na Byledobiec Anin, zaczęłam więcej biegać sama, jednak jedno się nie zmieniło – jak potrzeba było babskiego towarzystwa do biegania, to na Dżastin zawsze można liczyć. W ciemno. I zawsze dotrzymywała. I kroku, i towarzystwa. Nie ma obaw, Arek ;-)
Bo w ten ostatni śnieżny, primaaprilisowy, wielkanocny poniedziałek znowu biegałyśmy z Dżastin. Bo jej się chciało przyjechać aż z Bielan do Marysina i brodzić po kolana w śniegu. Zrobiłysmy razem z 13 kilometrów siły biegowo-śnieżnej. I jakoś tak zaraz na początku Dżastin podzieliła się ze mną obawami swojego małżonka (też biegającego), czy ona aby dotrzyma mi kroku… No cóż. Ja jakoś nie miałam takich obaw. Ostatecznie ja próbowałam dotrzymać jej kroku parę lat temu.
Dżastin na co dzień jest Justyną, imienniczką naszej Królowej Nart, co zresztą prowadziło do zabawnych nieporozumień na trasach sztafet Polska Biega. Pamiętam, ze w Orzyszu chciano zrobić odlew jej stopy. No, z charakteru Justyna na pewno swoją imienniczkę przypomina ;)
Całą nasza znajomość zaczęła się niemal dokładnie sześć lat temu, jakoś tak na przełomie marca i kwietnia, kiedy ja nie dojechałam na jakieś Grand Prix Warszawy i zastanawiałam się, jakby tu jednak pobiec w weekend 10 km (bo sama jeszcze nie potrafiłam się zmusić). I tak trafiłam pewnego niedzielnego poranka na Łosiowe Błota (taki kawałek Kampinosu na Bemowie). A tam spotkałam całą grupę biegającą. I właśnie Dżastin. Żebym nadążyła za grupą (bo ryzyko było, ze nie dam rady), przypięto mnie do Szarej, suki husky Janga. I przypięta do psa nadążałam, a Justyna, która bez psa biegała sporo szybciej ode mnie, dotrzymywała mi towarzystwa. I opowiadała. O maratonie. Jeden miała za sobą, do drugiego się szykowała.
I tak to się zaczęło. Powoli dawałam radę bez psa, ale z psem było wygodniej.
A potem przebiegłam pierwszy półmaraton. Tuż przed Dżastin i spółka, czyli większość grupy z Łosiowych Błot, wciągnęli mnie do Klubu Biegacza Galeria. W Łodzi biegłam już w ich koszulce. Byłam częścią biegowej społeczności, wtedy jeszcze nie tak licznej jak dzisiaj, za to znającej się niemal w całości i jakiejś takiej – otwartej.
Po półmaratonie, który wypadł lepiej niż planowałam (2:01:49, do dzisiaj pamiętam co do sekundy) jakoś szybko wymyśliłam, że jednak spróbuję sił w maratonie. Na Łosiowe Błota zaczęłam jeździć regularnie – najpierw tylko w niedziele, potem – jeszcze we wtorki i czwartki, w soboty – na Bielany i Młociny… Od czasu do czasu niedzielne Łosiowe zamieniane były na długie bieganie po Kampinosie. Zazwyczaj z Justyną.
Do Ełku (mój trzeci półmaraton) jechałyśmy już jednym autokarem, obok siebie.
Potem przez dwa lata objechałyśmy chyba pół Polski, zazwyczaj samochodem Justyny (bo lepszy) i z nią za kierownicą (bo jest lepszym kierowcą).
Kiedy zaraz po moim maratońskim debiucie oznajmiłam wszem i wobec, że jadę do Barcelony – Justyna, która właśnie wróciła z Berlina, stwierdziła, ze możemy jechać razem. Pojechałyśmy. Ja – na wariackich papierach, dwa razy zmieniając termin przylotu, przemielona przez biurokrację i bankokrację, wymęczona psychicznie do granic możliwości. A na miejscu okazało się, że Justyna nie tylko już się zadomowiła, ale świetnie mówi po hiszpańsku. I niańczyła mnie do końca wyjazdu. No, może z wyjątkiem trasy. Bo na trasie… trochę jej uciekłam. Właściwie nei jestem pewna, kiedy pierwszy raz byłam na mecie prze nią, ale potem jeszcze bardzo długo się ścigałyśmy – wet za wet, życiówka za życiówkę, bieg za bieg.
Jakoś rok po tym, jak się poznałyśmy, Justyna wkręciła mnie w sztafetę Polska Biega. Trzy dni, z Warszawy do Krakowa. Team kilkuosobowy, głównie męski. Nie tylko w naszje sztafecie byłyśmy rodzynkami. Poza nami chyba w żadnej ekpie nie było kobiet na stałe – były kobiety – gwiazdy, które dołączały na chwilę. A my, jakbyśmy nie były poważnymi paniami po 30-tce, jechałyśmy tym busikiem, spałyśmy na materacach w salach gimnastycznych, w jakichś schroniskach. No i biegałyśmy. Prosto z Krakowa pojechałyśmy jeszcze na Wesołą Stówę – żeby wesprzeć klubową sztafetę. Tak, tę samą Wesołą Stówę, którą ja dzisiaj pomagam organizować. A Justyna czasami przyjeżdża pobiegać.
Jesienią jeszcze razem pojechałyśmy do Amsterdamu. Razem biegałyśmy i razem poszłyśmy zwiedzać dzielnicę czerwonych latarni ;-)
Potem plany maratońskie nam się nieco rozjechały. Justyna konsekwentnie biegała w maratonach wielkiej piątki, była w Nowym Jorku, w Bostonie, w Chicago… Ja zaczełam kombinować i wymyślać dziwne lokalizacje.
Rok po Amsterdamie sztafeta Polska Biega trwała już pięć dni, dziewczyn też było więcej, ale my niezmiennie trzymałyśmy się razem. Ja co prawda w międzyczasie zamieniłam Kampinos na Mazowiecki Park Krajobrazowy, klub – na Byledobiec Anin, zaczęłam więcej biegać sama, jednak jedno się nie zmieniło – jak potrzeba było babskiego towarzystwa do biegania, to na Dżastin zawsze można liczyć. W ciemno. I zawsze dotrzymywała. I kroku, i towarzystwa. Nie ma obaw, Arek ;-)