Tak, tak. Została jeszcze co prawda chwila czasu, nawet całkiem spora chwila, bo do ostatniej niedzieli września zostało 22 tygodnie, ale żeby się dobrze przygotować – warto już zacząć przygotowania. A przygotowania warto zacząć od sprawdzianu formy. I regularnie sprawdzać postęp. W letniej części sezonu ja tak się sprawdzam uczestnicząc w Pucharze Maratonu Warszawskiego. Cykl ruszył wczoraj, w Parku Skaryszewskim. Tradycyjnie zaczynaliśmy od 5 km.
Chociaż nietradycyjnie FWM już trzy tygodnie temu zrobiła pierwszy sprawdzian, czyli Coopera na Narodowym. Tam też byłam. I też marudziłam, dobrze pamiętam?
Bieg na 5 km w PMW ma swój niepowtarzalny urok, bo nigdy nie wiesz, z kim się ścigasz. Bieg rozgrywany jest bowiem w dwóch dość licznych turach –a wyniki się nakłada już później, w komputerze. Tym razem liczna była pierwsza tura, w której wystartowało ponad 350 osób, co biorąc pod uwagę szerokość alejki w Skaryszaku, było jakąś liczba graniczną. Druga tura, ruszająca w samo południe, liczyła mniej śmiałków, ale za to nie brakowało wśród nich takich, którzy przyjechali prosto z innego praskiego parku, a właściwie Parku Praskiego, z biegu ZOO. Tak, bo ostatnia sobota kwietnia obfitowała w ściganie w Warszawie i okolicach, było jeszcze Grand Prix na Młocinach (niestety, jakbym nie liczyła, nie dałoby się przejechać), Bieg Rycerza Okunia w Okuniewie, a dzisiaj Stonogi ścigają się w Milanówku.
Wracając jednak do Skaryszaka. Tłoczno było. Duszno i parno. I słonecznie. Prawie upalnie. Po rozgrzewce (tak, tak, zdarza mi się czasami) byłam już cała mokra i ugotowana jak schab w piekarniku. Startowałam w moim ukochanym różowym outficie letnim oraz po raz pierwszy – w Reebokach Duo Sublite. O butach jeszcze kiedyś będzie. Chociaż raczej nie w kontekście zawodów. W każdym razie na różowo byłam doskonale rozpoznawalna, mimo że zamaskowałam się ciemnymi okularami. A zamaskowałam się, gdyż od dwóch dni moje oczy przypominały poligon doświadczalny wojsk chemicznych. Wiosna przyszła… A wraz z nią – chmary i chmury pyłków wszelakich.
Ruszyłam. Mocno. Oj. Bardzo mocno. Właściwie po 500 metrach już wiedziałam, że to będzie czarny sen o biegu. Chociaż do końca pierwszego kilometra trzymałam fason. Jeszcze nawet na drugim było przyzwoicie, ale w połowie trzeciego zaczęło mnie zatykać. W tym czasie minęła mnie leciutko i ładnie frunąca Monika Artyszuk. Moim walczącym z pyłkową nawałnicą płucom jednak to nie zrobiło wielkie różnicy, dalej upierały się, że w takich warunkach one nie będą pracować na pełnych obrotach. I zaraz mi pokażą, co myślą o nadmiernym wysiłku. No to pokazały. Jak na dwa odcinki spacerowe, wynik 22:50 nie jest jakiś zły. W pierwszej serii byłam druga wśród kobiet, w seriach połączonych – pewnie trzecia w sumie. Ścigaczki tym razem pojechały ścigać się o medale i rekordy w ZOO i gdzie indziej.
A PMW ma ten swój urok, że ma tylko klasyfikację zbiorczą – po 5 biegach, z których 4 trzeba skończyć. I nie ma klasyfikacji generalnej, a tylko – wiekową, w kategoriach co 5 lat. I będę musiała się ostro nakombinować, żeby mimo przynajmniej jednej absencji trafić gdzieś do czołówki zestawienia. I stanąć na podium na Narodowym. Jak rok temu.
Na razie – czeka mnie praca nad szybkością. Za punkt wyjściowy do liczenia tempa treningowego przyjmę jednak piątkę z orlenowskiej dychy ;-) Wtedy jeszcze tak nie pyliło.
Za miesiąc – pucharowa dyszka. W moim lesie. Obym wtedy przestała marudzić, a zaczęła w końcu biegać. Bo wtedy od maratonu będzie mnie dzielić… cztery tygodnie mniej.
PS. A za dwa tygodnie na Narodowym znowu bieganie z Maratonem Warszawskim w tle. Sztafety mieszane. Szczegóły – jak zapowiadają organizatorzy – już we wtorek. Skoro jesteśmy jednak przy sztafetach, to przypominam też o Wesołej Stówie (https://www.facebook.com/events/344567645662206/). Czyli sztafecie na 100 km. Po lesie. W Warszawie. Już 18 maja.
Zapraszam!
Bieg na 5 km w PMW ma swój niepowtarzalny urok, bo nigdy nie wiesz, z kim się ścigasz. Bieg rozgrywany jest bowiem w dwóch dość licznych turach –a wyniki się nakłada już później, w komputerze. Tym razem liczna była pierwsza tura, w której wystartowało ponad 350 osób, co biorąc pod uwagę szerokość alejki w Skaryszaku, było jakąś liczba graniczną. Druga tura, ruszająca w samo południe, liczyła mniej śmiałków, ale za to nie brakowało wśród nich takich, którzy przyjechali prosto z innego praskiego parku, a właściwie Parku Praskiego, z biegu ZOO. Tak, bo ostatnia sobota kwietnia obfitowała w ściganie w Warszawie i okolicach, było jeszcze Grand Prix na Młocinach (niestety, jakbym nie liczyła, nie dałoby się przejechać), Bieg Rycerza Okunia w Okuniewie, a dzisiaj Stonogi ścigają się w Milanówku.
Wracając jednak do Skaryszaka. Tłoczno było. Duszno i parno. I słonecznie. Prawie upalnie. Po rozgrzewce (tak, tak, zdarza mi się czasami) byłam już cała mokra i ugotowana jak schab w piekarniku. Startowałam w moim ukochanym różowym outficie letnim oraz po raz pierwszy – w Reebokach Duo Sublite. O butach jeszcze kiedyś będzie. Chociaż raczej nie w kontekście zawodów. W każdym razie na różowo byłam doskonale rozpoznawalna, mimo że zamaskowałam się ciemnymi okularami. A zamaskowałam się, gdyż od dwóch dni moje oczy przypominały poligon doświadczalny wojsk chemicznych. Wiosna przyszła… A wraz z nią – chmary i chmury pyłków wszelakich.
Ruszyłam. Mocno. Oj. Bardzo mocno. Właściwie po 500 metrach już wiedziałam, że to będzie czarny sen o biegu. Chociaż do końca pierwszego kilometra trzymałam fason. Jeszcze nawet na drugim było przyzwoicie, ale w połowie trzeciego zaczęło mnie zatykać. W tym czasie minęła mnie leciutko i ładnie frunąca Monika Artyszuk. Moim walczącym z pyłkową nawałnicą płucom jednak to nie zrobiło wielkie różnicy, dalej upierały się, że w takich warunkach one nie będą pracować na pełnych obrotach. I zaraz mi pokażą, co myślą o nadmiernym wysiłku. No to pokazały. Jak na dwa odcinki spacerowe, wynik 22:50 nie jest jakiś zły. W pierwszej serii byłam druga wśród kobiet, w seriach połączonych – pewnie trzecia w sumie. Ścigaczki tym razem pojechały ścigać się o medale i rekordy w ZOO i gdzie indziej.
A PMW ma ten swój urok, że ma tylko klasyfikację zbiorczą – po 5 biegach, z których 4 trzeba skończyć. I nie ma klasyfikacji generalnej, a tylko – wiekową, w kategoriach co 5 lat. I będę musiała się ostro nakombinować, żeby mimo przynajmniej jednej absencji trafić gdzieś do czołówki zestawienia. I stanąć na podium na Narodowym. Jak rok temu.
Na razie – czeka mnie praca nad szybkością. Za punkt wyjściowy do liczenia tempa treningowego przyjmę jednak piątkę z orlenowskiej dychy ;-) Wtedy jeszcze tak nie pyliło.
Za miesiąc – pucharowa dyszka. W moim lesie. Obym wtedy przestała marudzić, a zaczęła w końcu biegać. Bo wtedy od maratonu będzie mnie dzielić… cztery tygodnie mniej.
PS. A za dwa tygodnie na Narodowym znowu bieganie z Maratonem Warszawskim w tle. Sztafety mieszane. Szczegóły – jak zapowiadają organizatorzy – już we wtorek. Skoro jesteśmy jednak przy sztafetach, to przypominam też o Wesołej Stówie (https://www.facebook.com/events/344567645662206/). Czyli sztafecie na 100 km. Po lesie. W Warszawie. Już 18 maja.
Zapraszam!