Budzik zadzwonił tuż po 5 rano. Co prawda w niedzielę można wyjść później, ale idzie ta pora roku, kiedy cała przyjemność biegania kryje się w pobudce na granicy świtu i wyjściu w poranny chłód. Godzina później może się okazać zabójcza dla wszelkich planów treningowych.
Budzik wdarł się w jednostajny szum. Zasadniczo bardzo lubię moja sypialnię i okno w suficie, ale czasami mam wrażenie jakby się budziła w okolicach Niagara Falls. Tak właśnie było dzisiaj rano. Za oknem Niagara, szaro i ponuro. – Nie możesz poczekać aż przestanie? – zapytał mąż. Spędził całą sobotę na dworze, sędziując zawody, nie tylko biegowe. Nie pałał chęcią snucia się po lesie w deszczu. – Nie mogę, umówiłam się z ludźmi, będą czekać – odpowiedziałam, zwlekając się z łóżka, i wkładając legginsy. Jednocześnie schodziłam po schodach. I... No, to się musiało kiedyś zdarzyć, dziwne, że dopiero po tylu latach. Zjechałam sobie widowiskowo ze schodów. Właściwie z ich kawałka.
Obudziłam się natychmiast, ale na szczęście wyglądało na to, że bardziej się wystraszyłam niż coś sobie zrobiłam. Przy okazji też skutecznie obudziłam małżonka. 5:45 wyszliśmy z domu. Nie padało, chociaż było mokrawo. – No, i nie pada – ucieszyłam się.
Potruchtaliśmy na miejsce zbiórki. I na całe szczęście, bo okazało się, że biegacze jednak nie są do końca normalni. Niedziela rano, szaro, pada, a oni w ten las, w ten mokry piach... To jest genialny motywator – umówić się z ludźmi do których nie ma się telefonu. I pomyśleć, że będą tam stać na tym deszczu i czekać...
W głowie przerzucałam warianty trasy – żeby wyjść z tego w miarę suchą nogą. Pierwszy podbieg, drugi, przy trzecim małżonek wyraził się nieobyczajnie o moich pomysłach na zwiedzanie lasu po kostki w mokrym piachu. Z nami ciągnęła dwójka przyszłych rzeźników, więc nie komentowali, tylko zasuwali – spokojnie, ale równym przyzwoitym tempem. Pobiegliśmy sobie w stronę Falenicy. Pamiętacie Falenicę? Często o niej pisywałam zimą... Tak, to właśnie Golgota warszawskich biegaczy. Więc my z własnej i nieprzymuszonej woli pobiegliśmy tam. Ok. 6.30,spotkaliśmy zaprzyjaźnionego biegacza, który już z Falenicy wracał... Pisałam, że biegacze to szaleńcy?
A zatem szaleńczo rzuciliśmy się na trasę zimowych biegów górskich, żeby zrobić choć jedno kółko i konwersacja utknęła gdzieś w piachu mazowieckich wydm, a tętna pracowały na wysokich obrotach. Tymczasem z nieba znowu zaczęło coś kropić i pora najwyższa była wracać. Zawróciliśmy, a wtedy niebo otworzyło się na dobre i lunęło rzęsiście, mocząc nas do ostatniej nitki w bieliźnie. Mieliśmy przed sobą jeszcze jakieś 5 km, niby blisko, ale z każdą chwilą było nam coraz bardziej mokro, coraz mniej miło, coraz bardziej byliśmy zmęczeni, a stopy ślizgały się w mokrym piachu. Mimo to twardo zasuwaliśmy przed siebie. Gdzieś w okolicach punktu startu (i mety) wyglądaliśmy jak po wyjściu z basenu. A ja i koleżanka w zasadzie mogłybyśmy uczestniczyć w konkursie na miss mokrej kurteczki.
A najpiękniejsze było to, że wróciliśmy do domu, zanim zegar wybił 8 rano – cali mokrzy od deszczu, zmęczeni i... uśmiechnięci, bo mimo deszczu, fajnie było pobiegać od rana. Nawet, jeśli za oknem Niagara...
Obudziłam się natychmiast, ale na szczęście wyglądało na to, że bardziej się wystraszyłam niż coś sobie zrobiłam. Przy okazji też skutecznie obudziłam małżonka. 5:45 wyszliśmy z domu. Nie padało, chociaż było mokrawo. – No, i nie pada – ucieszyłam się.
Potruchtaliśmy na miejsce zbiórki. I na całe szczęście, bo okazało się, że biegacze jednak nie są do końca normalni. Niedziela rano, szaro, pada, a oni w ten las, w ten mokry piach... To jest genialny motywator – umówić się z ludźmi do których nie ma się telefonu. I pomyśleć, że będą tam stać na tym deszczu i czekać...
W głowie przerzucałam warianty trasy – żeby wyjść z tego w miarę suchą nogą. Pierwszy podbieg, drugi, przy trzecim małżonek wyraził się nieobyczajnie o moich pomysłach na zwiedzanie lasu po kostki w mokrym piachu. Z nami ciągnęła dwójka przyszłych rzeźników, więc nie komentowali, tylko zasuwali – spokojnie, ale równym przyzwoitym tempem. Pobiegliśmy sobie w stronę Falenicy. Pamiętacie Falenicę? Często o niej pisywałam zimą... Tak, to właśnie Golgota warszawskich biegaczy. Więc my z własnej i nieprzymuszonej woli pobiegliśmy tam. Ok. 6.30,spotkaliśmy zaprzyjaźnionego biegacza, który już z Falenicy wracał... Pisałam, że biegacze to szaleńcy?
A zatem szaleńczo rzuciliśmy się na trasę zimowych biegów górskich, żeby zrobić choć jedno kółko i konwersacja utknęła gdzieś w piachu mazowieckich wydm, a tętna pracowały na wysokich obrotach. Tymczasem z nieba znowu zaczęło coś kropić i pora najwyższa była wracać. Zawróciliśmy, a wtedy niebo otworzyło się na dobre i lunęło rzęsiście, mocząc nas do ostatniej nitki w bieliźnie. Mieliśmy przed sobą jeszcze jakieś 5 km, niby blisko, ale z każdą chwilą było nam coraz bardziej mokro, coraz mniej miło, coraz bardziej byliśmy zmęczeni, a stopy ślizgały się w mokrym piachu. Mimo to twardo zasuwaliśmy przed siebie. Gdzieś w okolicach punktu startu (i mety) wyglądaliśmy jak po wyjściu z basenu. A ja i koleżanka w zasadzie mogłybyśmy uczestniczyć w konkursie na miss mokrej kurteczki.
A najpiękniejsze było to, że wróciliśmy do domu, zanim zegar wybił 8 rano – cali mokrzy od deszczu, zmęczeni i... uśmiechnięci, bo mimo deszczu, fajnie było pobiegać od rana. Nawet, jeśli za oknem Niagara...