Ta cisza może oznaczać jedno. Znowu nie zrobiłam życiówki, znowu coś poszło nie tak. I teraz, zamiast zachwycać się, jaki to piękny maraton był, schowałam się w skorupę i przeżywam w samotności.
No, niezupełnie oczywiście. I nie przeżywam. Odpoczywam. Maraton Warszawski miał być punktem kulminacyjnym sezonu, tymczasem okazało się, że kulminacja formy, dyspozycji i wszystkiego była na wiosnę, a druga połowa roku jakoś mi „nie leży”. Dlatego pomysł, na który wpadłam przed biegiem, a ściślej mówiąc – dwa dni przed biegiem – był nieco straceńczy i nosił wszelkie znamiona ucieczki do przodu przed tym co musi nastąpić.
3:20 z zającami na negative split. Czyli w języku zwykłych ludzi – do półmetka spokojnie, ale przyzwoicie, a potem – w długą. Co prawda od początku wątpiłam w drugą połowę tego zdania, ale pomyślałam - tyle ludzi próbuje, niektórym wychodzi, to może i ja… Całego dystansu równo na 3:20 nie pobiegnę, ale jakby tak dobrze to rozegrać, to jakieś 3:25 powinno się udać.
I może nawet by się udało. Ale to nie był mój dzień.
Chociaż rano nic tego nie zapowiadało.
Rano wstałam, zjadłam śniadanko mistrzyni – owsiankę i dwie kanapki z miodem, wypiłam kawę. Zorientowałam się w rozkładach jazdy, zarzuciłam na plecy worek - i wybiegłam z domu. W sam raz, by dzikim galopem dogonić autobus. Potem chwila w zaciszu autobusu, spacerek Saską Kepą – i już stadion. Od przystanku do stadionu wyglądało to prawie jak w Berlinie – z bocznych uliczek dołączali kolejni ludzie w sportowych butach, z workami… Jak jakaś sekta - wszyscy w niedzielny poranek ciągnęli na Narodowy. Tam, jak po sznurku - do szatni i depozytów. Wbiłam się na elitarną rozgrzewkę i potruchtałam trochę po parkingach w kazamatach i labiryntach stadionu. Aż wreszcie uznałam, że pora iść na start. I poszłam. A tam też światowo – toi-toie w strefach startowych, kolejki umiarkowane, strefy przepustowe, nawet baloniki właściwe znalazłam… Znalazłam też kolegę, który co prawda reprezentuje poziom o klasę czy dwie lepszy od mojego, ale twierdził, że jest bez formy. Ja byłam w sumie w formie nieznanej – postanowiliśmy więc zacząć razem.
Ale zanim zaczęliśmy, wybrzmiał „Sen o Warszawie”. Niezmienna gula w gardle. W tym roku może nawet większa niż zazwyczaj. A potem strzał, start – i do przodu.
Mimo rekordowej liczby startujących, start z perspektywy strefy żółtej na 3:20 – bardziej niż płynny. Żadnego przepychania, od razu udało się wejść we właściwe tempo.
Biegliśmy sobie z Gerardem równo, starając się nie tracić kontaktu wzrokowego lub przynajmniej głosowego z negatywnymi balonikami. Trochę gadaliśmy, ale nie za dużo, bo wiadomo - szkoda energii, każdego dżula. Pilnowaliśmy się nawzajem, żeby nie było za szybko. Bo wiadomo, szkoda…
A trasa niosła, bo akurat było z górki. I kibice stali. I tunel był, i chór anielski w tunelu, i tłum kibiców u wylotu tunelu… Gdzieś w okolicach Łazienek Gerard się zagubił, ale znalazła się Iwonka. Przykleiłam się jej do pleców. Potem Gerard się odnalazł. Biegliśmy znowu razem, za plecami Iwonki. I tak aż do Witosa. Tam przystanęłam na chwilę, żeby przełknąć żel i… poczułam, że jest źle. Ale co tam, jeszcze tylko druga połówka.
Gerarda i Iwonki już nie goniłam. On nabiegał 3:22, ona – 3:34.
Dogonił mnie balonik na 3:25. Zaproponował nawet podwózkę do mety pod swoimi skrzydłami. W sumie to chętnie bym się zgodziła, ale wtedy protest wyraził żołądek. Jakoś dociągnęłam do najbliższej niebieskiej kabinki… Potem próbowałam złapać ogon balonika, ale coś mi nie szło. Na Wilanowie nie widziałam nic. Podobno biegliśmy koło jakiej świątyni. Podobno słoiki kibicowały. Znaczy, pardon, lemingi kibicowały słoikami. Coś mi się kojarzy z tymi słoikami.
W Wilanowie byli Gosia i Marcin. Tak jak obiecali – z odgazowaną colą. Marcin podholował mnie pewnie z kilometr, akurat do następnej niebieskiej… Wyszłam. Popiłam coli.
Zejść z trasy…?
Eee, nie. No przecież nie jest jeszcze tak źle.
25 km. 17 zostało. Jakoś dam radę. Gdzieś na Arbuzowej pożegnałam się z myślą o życiówce.
Na KEN-ie w ogóle pożegnałam się z perspektywą osiągnięcia 3,5 godziny. Co prawda do mety zostawało już raptem 10 km, ale prawda też była taka, że fizycznie nie było możliwe, żebym tą dyszkę przebiegła w 50 minut. Nie w tych okolicznościach przyrody, choć okoliczności w tym roku były wyjątkowo sprzyjające.
Pozostało powalczyć o przyzwoitość.
Ze zmiennym szczęściem, ale próbowałam powalczyć.
Ostatnie kilometry przebiegłam już tylko dzięki kibicom - tym na Placu Unii Lubelskiej, tym wzdłuż Parku Ujazdowskiego, tym spod de Gaulle’a i z Mostu Poniatowskiego. Dopiero na zbiegu z mostu odzyskałam rezon. I na stadion wpadałam już tak jak trzeba - w pełnym locie, nie zwracając uwagi na poobcierane do krwi uda. Wpadłam na metę. 3:38:23.
Bez wzruszenia. Bez radości. Bez łez. Po prostu. Dobiegłam. Nie padłam na kolana. Nie siadłam. 12 minut. Niby niewiele. Ale zabrakło.
Oparłam ręce o uda, pochyliłam się, potoczyłam wzrokiem po trybunach.
Wykrzywiłam się.
I znowu nie. Znów nie w Warszawie. Nie tym razem. Jeszcze będę musiała wrócić na ten stadion.
Z przyjemnością.
Bo skupiona na sobie zapomniałam napisać, że Maraton Warszawski A.D. 2013 (gwoli ścisłości: 35. PZU Maraton Warszawski) to już międzynarodowa klasa. I kiedy sobie przypomnę te półtora tysiąca ludzi na starcie na Bonifraterskiej sześć lat temu, ten depozyt na ciężarówkach, to jakoś nie mogę się oprzeć się poczuciu dumy, że z takiego – powiedzmy to wprost – maratonu prowincjonalnego, z kompletnego folkloru, w kilka lat wyrosła impreza, która bez kompleksów wchodzi do europejskiej czołówki. W przeciwieństwie do mnie, Maraton Warszawski ma się czym pochwalić. Bo on zrobił życiówkę. Jakby przeskoczył epokę. Te 8,5 tysiąca ludzi na mecie. Ta oprawa. Kibice. Organizacja. To tak jakby przeskoczyć z 3:45 na 3:03. Do połamania trójki niewiele brakuje. A już jest się obiektem podziwu i uznania. To bardzo… motywujące - być częścią tego sukcesu.
I to też dowód, że wiara w cel – góry przenosi. A skoro Maraton Warszawski może, to ja też – mogę. Więc jestem na Narodowym – za rok na pewno.
A wynik? Kiedyś się nabiega. Bo przecież w maratonie nie ma nic na skróty, a ja znowu chciałam wsiąść do nie swojej kolejki.
3:20 z zającami na negative split. Czyli w języku zwykłych ludzi – do półmetka spokojnie, ale przyzwoicie, a potem – w długą. Co prawda od początku wątpiłam w drugą połowę tego zdania, ale pomyślałam - tyle ludzi próbuje, niektórym wychodzi, to może i ja… Całego dystansu równo na 3:20 nie pobiegnę, ale jakby tak dobrze to rozegrać, to jakieś 3:25 powinno się udać.
I może nawet by się udało. Ale to nie był mój dzień.
Chociaż rano nic tego nie zapowiadało.
Rano wstałam, zjadłam śniadanko mistrzyni – owsiankę i dwie kanapki z miodem, wypiłam kawę. Zorientowałam się w rozkładach jazdy, zarzuciłam na plecy worek - i wybiegłam z domu. W sam raz, by dzikim galopem dogonić autobus. Potem chwila w zaciszu autobusu, spacerek Saską Kepą – i już stadion. Od przystanku do stadionu wyglądało to prawie jak w Berlinie – z bocznych uliczek dołączali kolejni ludzie w sportowych butach, z workami… Jak jakaś sekta - wszyscy w niedzielny poranek ciągnęli na Narodowy. Tam, jak po sznurku - do szatni i depozytów. Wbiłam się na elitarną rozgrzewkę i potruchtałam trochę po parkingach w kazamatach i labiryntach stadionu. Aż wreszcie uznałam, że pora iść na start. I poszłam. A tam też światowo – toi-toie w strefach startowych, kolejki umiarkowane, strefy przepustowe, nawet baloniki właściwe znalazłam… Znalazłam też kolegę, który co prawda reprezentuje poziom o klasę czy dwie lepszy od mojego, ale twierdził, że jest bez formy. Ja byłam w sumie w formie nieznanej – postanowiliśmy więc zacząć razem.
Ale zanim zaczęliśmy, wybrzmiał „Sen o Warszawie”. Niezmienna gula w gardle. W tym roku może nawet większa niż zazwyczaj. A potem strzał, start – i do przodu.
Mimo rekordowej liczby startujących, start z perspektywy strefy żółtej na 3:20 – bardziej niż płynny. Żadnego przepychania, od razu udało się wejść we właściwe tempo.
Biegliśmy sobie z Gerardem równo, starając się nie tracić kontaktu wzrokowego lub przynajmniej głosowego z negatywnymi balonikami. Trochę gadaliśmy, ale nie za dużo, bo wiadomo - szkoda energii, każdego dżula. Pilnowaliśmy się nawzajem, żeby nie było za szybko. Bo wiadomo, szkoda…
A trasa niosła, bo akurat było z górki. I kibice stali. I tunel był, i chór anielski w tunelu, i tłum kibiców u wylotu tunelu… Gdzieś w okolicach Łazienek Gerard się zagubił, ale znalazła się Iwonka. Przykleiłam się jej do pleców. Potem Gerard się odnalazł. Biegliśmy znowu razem, za plecami Iwonki. I tak aż do Witosa. Tam przystanęłam na chwilę, żeby przełknąć żel i… poczułam, że jest źle. Ale co tam, jeszcze tylko druga połówka.
Gerarda i Iwonki już nie goniłam. On nabiegał 3:22, ona – 3:34.
Dogonił mnie balonik na 3:25. Zaproponował nawet podwózkę do mety pod swoimi skrzydłami. W sumie to chętnie bym się zgodziła, ale wtedy protest wyraził żołądek. Jakoś dociągnęłam do najbliższej niebieskiej kabinki… Potem próbowałam złapać ogon balonika, ale coś mi nie szło. Na Wilanowie nie widziałam nic. Podobno biegliśmy koło jakiej świątyni. Podobno słoiki kibicowały. Znaczy, pardon, lemingi kibicowały słoikami. Coś mi się kojarzy z tymi słoikami.
W Wilanowie byli Gosia i Marcin. Tak jak obiecali – z odgazowaną colą. Marcin podholował mnie pewnie z kilometr, akurat do następnej niebieskiej… Wyszłam. Popiłam coli.
Zejść z trasy…?
Eee, nie. No przecież nie jest jeszcze tak źle.
25 km. 17 zostało. Jakoś dam radę. Gdzieś na Arbuzowej pożegnałam się z myślą o życiówce.
Na KEN-ie w ogóle pożegnałam się z perspektywą osiągnięcia 3,5 godziny. Co prawda do mety zostawało już raptem 10 km, ale prawda też była taka, że fizycznie nie było możliwe, żebym tą dyszkę przebiegła w 50 minut. Nie w tych okolicznościach przyrody, choć okoliczności w tym roku były wyjątkowo sprzyjające.
Pozostało powalczyć o przyzwoitość.
Ze zmiennym szczęściem, ale próbowałam powalczyć.
Ostatnie kilometry przebiegłam już tylko dzięki kibicom - tym na Placu Unii Lubelskiej, tym wzdłuż Parku Ujazdowskiego, tym spod de Gaulle’a i z Mostu Poniatowskiego. Dopiero na zbiegu z mostu odzyskałam rezon. I na stadion wpadałam już tak jak trzeba - w pełnym locie, nie zwracając uwagi na poobcierane do krwi uda. Wpadłam na metę. 3:38:23.
Bez wzruszenia. Bez radości. Bez łez. Po prostu. Dobiegłam. Nie padłam na kolana. Nie siadłam. 12 minut. Niby niewiele. Ale zabrakło.
Oparłam ręce o uda, pochyliłam się, potoczyłam wzrokiem po trybunach.
Wykrzywiłam się.
I znowu nie. Znów nie w Warszawie. Nie tym razem. Jeszcze będę musiała wrócić na ten stadion.
Z przyjemnością.
Bo skupiona na sobie zapomniałam napisać, że Maraton Warszawski A.D. 2013 (gwoli ścisłości: 35. PZU Maraton Warszawski) to już międzynarodowa klasa. I kiedy sobie przypomnę te półtora tysiąca ludzi na starcie na Bonifraterskiej sześć lat temu, ten depozyt na ciężarówkach, to jakoś nie mogę się oprzeć się poczuciu dumy, że z takiego – powiedzmy to wprost – maratonu prowincjonalnego, z kompletnego folkloru, w kilka lat wyrosła impreza, która bez kompleksów wchodzi do europejskiej czołówki. W przeciwieństwie do mnie, Maraton Warszawski ma się czym pochwalić. Bo on zrobił życiówkę. Jakby przeskoczył epokę. Te 8,5 tysiąca ludzi na mecie. Ta oprawa. Kibice. Organizacja. To tak jakby przeskoczyć z 3:45 na 3:03. Do połamania trójki niewiele brakuje. A już jest się obiektem podziwu i uznania. To bardzo… motywujące - być częścią tego sukcesu.
I to też dowód, że wiara w cel – góry przenosi. A skoro Maraton Warszawski może, to ja też – mogę. Więc jestem na Narodowym – za rok na pewno.
A wynik? Kiedyś się nabiega. Bo przecież w maratonie nie ma nic na skróty, a ja znowu chciałam wsiąść do nie swojej kolejki.