Wszelki duch… Ostatnia sobota jednak zaczęła się nieco po godzinie duchów. Jakoś tak o 4 rano. Tak. Bo jakoś tak jeszcze przed szóstą trzeba było odebrać medale. Z Dworca Zachodniego. Ode mnie na Dworzec jest… kawałek. Więc śniadanie kupowałam już na dworcu, jakąś drożdżówkę, kawę miałam ze sobą, zresztą i tak jej nie wypiłam, bo nie było kiedy.
Potem trzeba było sprawdzić, czy żadne duchy nie poprzewieszały oznaczeń na trasie, bo to się czasami duchom zdarza. Nie. Tylko w kilku miejscach jakiś duch (bo przecież nie człowiek, ludzie nie są tacy wredni) zerwał strzałkę i rzucił na ziemię albo poszarpał taśmę w kawałki i zostawił na środku ścieżki… W lesie zresztą panowała nieco duszna atmosfera i to nie tylko dlatego, że było ciepło jak na ostatnią sobotę listopada (prawie 15 stopni tuż przed siódmą), ale też i było ciemno, a wiadomo, że ciemności to ja się boję jednak, zwłaszcza w lesie… Na całe szczęście miałam obstawę w postaci osobistego małżonka, więc zamknęłam oczy i… jakoś poszło.
Potem duch mnie nie opuszczał, to jest, pardą, nie opuszczał biegaczy. Bo ja się wygodniutko zadekowałam gdzieś między Biurem Zawodów a tzw. częścią kuchenną (po tym jak już je postawiliśmy) i tam tkwiłam cały dzień, swój wysiłek fizyczny ograniczając do dwukrotnego strzelenia z broni palnej (pistolet startowy) oraz pokazywania wolontariuszom co gdzie leży i gdzie powinno się znaleźć. Cudownych wolontariuszy mieliśmy w tym roku… na naszym staromiłośniańskim maratonie, którego X już edycja odbywała się tradycyjnie na wydmach i wykrotach Mazowieckiego Parku Krajobrazowego.
Cudownych mieliśmy też zawodników. Nie lada hartem ducha musieli się wykazać w starciu z podbiegami, korzeniami, kopnym piachem, błotem, a nawet – rowem z wodą. I tak sześć razy. Ale dla tych, co stanęli na starcie, to nie był żaden problemem. Trzaskali te kółeczka ze śpiewem na ustach. Niektórzy dosłownie – jak Jang, który przebiegał metę wyśpiewując szanty (podobno robił to też na trasie dla zmylenia przeciwników). Czas zwycięzcy – niespełna 3 godziny – w tych okolicznościach przyrody zdecydowanie robił wrażenie. A ja patrzyłam z boku i duch we mnie rósł, i serce rosło i w ogóle nabierałam przekonania, że to jednak nie będzie ostatnia edycja tego maratonu…
Ale czemu ja o tych duchach? Ah, bo niepostrzeżenie nadszedł Halloween czy inne dziady, czyli innymi słowy, dzień na spotkania z duchami. Podobno jutro szykuje się jakiś zlot pod upiorkiem w centrum Warszawy. Upiorków będzie ok. 30 i będzie można na nie polować. Takie fotograficzne safari z duchami. I ja tam też będę. Będę duchem. Do polowania jakoś specjalnie nie namawiam, ale łatwym celem raczej nie zamierzam być. aPpdb1f3ZlxPLCizqpl6
I skoro już jak ten duch pojawiłam się z powrotem na blogu, to chyba zaczynam odzyskiwać biegowego ducha. Który po ostatnich wyczynach moich warszawskich jakoś przygasł i schował się gdzieś w ciemnym kąciku… Ale o tym – w kolejnym wpisie. Na który nie będziecie musieli czekać 3 tygodnie.
Potem duch mnie nie opuszczał, to jest, pardą, nie opuszczał biegaczy. Bo ja się wygodniutko zadekowałam gdzieś między Biurem Zawodów a tzw. częścią kuchenną (po tym jak już je postawiliśmy) i tam tkwiłam cały dzień, swój wysiłek fizyczny ograniczając do dwukrotnego strzelenia z broni palnej (pistolet startowy) oraz pokazywania wolontariuszom co gdzie leży i gdzie powinno się znaleźć. Cudownych wolontariuszy mieliśmy w tym roku… na naszym staromiłośniańskim maratonie, którego X już edycja odbywała się tradycyjnie na wydmach i wykrotach Mazowieckiego Parku Krajobrazowego.
Cudownych mieliśmy też zawodników. Nie lada hartem ducha musieli się wykazać w starciu z podbiegami, korzeniami, kopnym piachem, błotem, a nawet – rowem z wodą. I tak sześć razy. Ale dla tych, co stanęli na starcie, to nie był żaden problemem. Trzaskali te kółeczka ze śpiewem na ustach. Niektórzy dosłownie – jak Jang, który przebiegał metę wyśpiewując szanty (podobno robił to też na trasie dla zmylenia przeciwników). Czas zwycięzcy – niespełna 3 godziny – w tych okolicznościach przyrody zdecydowanie robił wrażenie. A ja patrzyłam z boku i duch we mnie rósł, i serce rosło i w ogóle nabierałam przekonania, że to jednak nie będzie ostatnia edycja tego maratonu…
Ale czemu ja o tych duchach? Ah, bo niepostrzeżenie nadszedł Halloween czy inne dziady, czyli innymi słowy, dzień na spotkania z duchami. Podobno jutro szykuje się jakiś zlot pod upiorkiem w centrum Warszawy. Upiorków będzie ok. 30 i będzie można na nie polować. Takie fotograficzne safari z duchami. I ja tam też będę. Będę duchem. Do polowania jakoś specjalnie nie namawiam, ale łatwym celem raczej nie zamierzam być. aPpdb1f3ZlxPLCizqpl6
I skoro już jak ten duch pojawiłam się z powrotem na blogu, to chyba zaczynam odzyskiwać biegowego ducha. Który po ostatnich wyczynach moich warszawskich jakoś przygasł i schował się gdzieś w ciemnym kąciku… Ale o tym – w kolejnym wpisie. Na który nie będziecie musieli czekać 3 tygodnie.