Od raz wytłumaczę się z tych mchów i paproci. Miały być deszczowe opowieści, ale po pierwsze dzisiaj przestało padać, a po drugie – to by było takie banalne…
Za to mchy i paprocie brzmią wystarczająco mokro, kojarzą się z dzieciństwem i bajkami…
Wczoraj padało od samego rana. Właściwie jeszcze nie zdążyłam wstać, a już słyszałam szum za oknem. Tymczasem w planach były dwa starty. Od razu zastrzegam, żeby nie było, bo nie było – nie było w planach podwójnego ścigania. A ponieważ od średnio udanego startu w Łodzi jestem w okresie roztrenowania (dla laików – taki czas w roku, kiedy bieganie schodzi na drugi plan) i zamiast biegać pływam, a nawet próbuję wsiąść na rower, zatem nie było nawet pokusy, żeby się ścigać. Była pokusa pobiec dwa biegi dobrze, ale przy zachowaniu radości i przyjemności.
Cóż. Pogoda zdecydowała, że na poczucie przyjemności czy radości trzeba było solidnie zapracować. No, bo niby mogłam nie jechać, zamknąć się w domu i poćwiczyć przed telewizorem albo popedałować na orbitreku. Ale skoro się, wieki całe temu, powiedziało publicznie, że „Maratończyk się nie poddaje, nie przed startem!” (ktoś to jeszcze pamięta?), to trzeba jednak być konsekwentnym.
Ubrałam się. Po same zęby. Bluza, kurtka, zimowe buty… Na przejazd. I pojechałam. Najpierw do Parku Praskiego. W Biegu Dookoła ZOO startowałam dwa razy – gdzieś na samym początku, w pierwszych edycjach tej imprezy. Ostatnio – w 2010 r. Byłam ciekawa, czy coś się zmieniło i czy uzasadniona jest ta zapisowa historia i to jedno z najwyższych wpisowe.
Na pierwszy rzut oka zmieniło się niewiele. Może poza tym, że pakiety startowe można było odebrać dwa dni wcześniej elegancko, w galerii handlowej. Na miejscu na pamięć ruszyłam w kierunku depozytu i szatni sprzed czterech lat. Oznaczeń co prawda nie było (pojawiły się tuż przed właściwym miejscem), ale trafiłam. Gdybym chciała być złośliwa, napisałabym, że na węch trafiłam. Poza tym organizator chyba optymistycznie założył, że w biegu wystartują głównie osoby zmotoryzowane, które depozyt zostawią w samochodzie i tamże się przebiorą. Bo i pojemność szatni, i przepustowość depozytu nie były organizacyjnym majstersztykiem. Nie mówiąc o odległości od startu, co przy ładnej pogodzie pewnie byłoby niedogodnością niewielką, ale w deszczowy poranek bynajmniej nie nastrajało optymistycznie.
Dalej już było tylko lepiej, bo co krok, najrzadziej – co dwa – znajoma twarz, odległość do startu w dobrym towarzystwie okazała się i tak za krótka, rozgrzewki nie starczyło, żeby się nagadać. A potem było całkiem znajomo. Start z Ratuszowej, przelot przez ZOO, tym razem bez spacerujących tygrysów, za to z bizonami w tle. Podbieg, przelot przez bramę, zbieg powygryzanym chodnikiem wzdłuż Wybrzeża Helskiego, tłum kibiców przy przejściu z Ratuszową, sympatyczna kapelka przy znaczniku 6 km, przebieg przez park, agrafka na Ratuszowej – i tak da capo al fine. Trzy pętelki. Z każdą deszcz nabierał intensywności, ale o dziwo – wprost proporcjonalnie rosła moja przyjemność z tego biegu. Na temat tempa się nie wypowiadam, ale na finiszu musiałam się z lekka hamować, pamiętając, że moje dwugłowe i inne czeka jeszcze druga próba. Nie wypowiadam się też na temat pozostałych atrakcji Biegu Dookoła ZOO, bo uciekałam z tego deszczu piorunem, ewakuując się (dzięki Maćkowi i Iwonie – w komfortowych warunkach) do drugiego z praskich parków. Zarejestrowałam tylko, że oprócz medalu (ładny, z lwicą, i wielokrotnego użytku) i izotonika na mecie czekały też sałatki. Miło. Tylko że z serem. Dziękuję :)
W Parku Skaryszewskim w samo południe lało już rzęsiście. A mimo to kilkaset osób przyjechało pościgać się na morderczym dystansie 5 km. Bieg teoretycznie miał się odbyć w dwóch turach, ale samoistnego podziału dokonali sami uczestnicy – prawie wszyscy wystartowali w pierwszej turze. Na drugą załapali się nieliczni. Za to ci szybsi. Ja zdążyłam na pierwszą. Jednak po szybkiej dyszce łydeczki już miałam ciężkawe. Pierwsze okrążenie pobiegłam spokojnie, tyle że na drugim zamiast przyspieszyć – zwolniłam. I tak już dotoczyłam się do mety jak na zaciągniętym ręcznym. A za metą mały chaosik depozytowy, na szczęście w miarę szybko opanowany, szybka wymiana czipa na wodę i wafelka, sprint do namiotu szatni (też maławy, ale cóż, przynajmniej pod nim było sucho) i kurcgalopek do samochodu. Aspekt towarzyski przy tej aurze niestety ucierpiał, ale liczę, że w kolejnych biegach nadrobimy…
Padać musiało przestać w nocy. Całe szczęście, bo dzisiaj ruszyła nowa grupa treningowa. Nie, nie w Warszawie, gdzie grup ostatnio namnożyło się na pęczki, właściwie trudno znaleźć dzień, kiedy by nie było w okolicy jakiegoś treningu. Ale dzisiaj grupa ruszyła w Piasecznie, a dokładniej rzecz ujmując – w Jozefosławiu, przy jednym z klubów fitness. Miałam przyjemność wziąć udział w treningu inaugurującym. Grupę prowadzi Maciek Łukasiewicz – ten facet, który czasami Was dubluje w zielonej koszulce Warszawiaków i nie jest blondynem. Bo blondyn to Bartek Olszewski, który dzisiaj wygrał maraton w Rimini. A Maciek oprócz tego, że sam biega nieźle, uczy też biegać innych. Dzisiaj pierwszy raz widziałam go w tej roli. A był to rola niełatwa, bo grupa była wielopoziomowa we wszystkich aspektach. To była sztuka, żeby uczestników nie zamęczyć, nie zniechęcić i jeszcze zapoznać i zacząć integrować. Na dobiegu do lasu szło nieco opornie, ale w lesie endorfiny zaczęły brać górę – i wracaliśmy już w dobrej komitywie – każdy swoim tempem.
Celem treningów w klubie Tuan jest przygotowanie biegaczy do startu w Biegu Niepodległości. Strasznie mi się ten pomysł podoba. Bo mam wrażenie, że w tej pogoni za modą na bieganie ostatnio coraz większą karierę robi model „od zera do maratonu w trzy miesiące/pół roku”. A tu – skromna dyszka. Za ponad pół roku. To jest realistyczny plan dla każdego z tej grupy – jeżeli starczy im konsekwencji i siły, to w listopadzie sypną się życiówki. Trzymam kciuki!
A co ja robiłam na treningu w Piasecznie? Ładowałam akumulatory. Znajdowałam motywację. Wracałam do korzeni. Robiłam skipy i podskakiwałam, wytrząsając z siebie resztki zimowego snu. Może wreszcie uda mi się ruszyć. Treningowo. Bo Maraton Gór Stołowych nadciąga coraz większymi susami… A wraz z nim… Ale nie, to przełożę na inny wpis, niech jeszcze przez chwile będzie niespodzianką, nawet dla mnie.
Wczoraj padało od samego rana. Właściwie jeszcze nie zdążyłam wstać, a już słyszałam szum za oknem. Tymczasem w planach były dwa starty. Od razu zastrzegam, żeby nie było, bo nie było – nie było w planach podwójnego ścigania. A ponieważ od średnio udanego startu w Łodzi jestem w okresie roztrenowania (dla laików – taki czas w roku, kiedy bieganie schodzi na drugi plan) i zamiast biegać pływam, a nawet próbuję wsiąść na rower, zatem nie było nawet pokusy, żeby się ścigać. Była pokusa pobiec dwa biegi dobrze, ale przy zachowaniu radości i przyjemności.
Cóż. Pogoda zdecydowała, że na poczucie przyjemności czy radości trzeba było solidnie zapracować. No, bo niby mogłam nie jechać, zamknąć się w domu i poćwiczyć przed telewizorem albo popedałować na orbitreku. Ale skoro się, wieki całe temu, powiedziało publicznie, że „Maratończyk się nie poddaje, nie przed startem!” (ktoś to jeszcze pamięta?), to trzeba jednak być konsekwentnym.
Ubrałam się. Po same zęby. Bluza, kurtka, zimowe buty… Na przejazd. I pojechałam. Najpierw do Parku Praskiego. W Biegu Dookoła ZOO startowałam dwa razy – gdzieś na samym początku, w pierwszych edycjach tej imprezy. Ostatnio – w 2010 r. Byłam ciekawa, czy coś się zmieniło i czy uzasadniona jest ta zapisowa historia i to jedno z najwyższych wpisowe.
Na pierwszy rzut oka zmieniło się niewiele. Może poza tym, że pakiety startowe można było odebrać dwa dni wcześniej elegancko, w galerii handlowej. Na miejscu na pamięć ruszyłam w kierunku depozytu i szatni sprzed czterech lat. Oznaczeń co prawda nie było (pojawiły się tuż przed właściwym miejscem), ale trafiłam. Gdybym chciała być złośliwa, napisałabym, że na węch trafiłam. Poza tym organizator chyba optymistycznie założył, że w biegu wystartują głównie osoby zmotoryzowane, które depozyt zostawią w samochodzie i tamże się przebiorą. Bo i pojemność szatni, i przepustowość depozytu nie były organizacyjnym majstersztykiem. Nie mówiąc o odległości od startu, co przy ładnej pogodzie pewnie byłoby niedogodnością niewielką, ale w deszczowy poranek bynajmniej nie nastrajało optymistycznie.
Dalej już było tylko lepiej, bo co krok, najrzadziej – co dwa – znajoma twarz, odległość do startu w dobrym towarzystwie okazała się i tak za krótka, rozgrzewki nie starczyło, żeby się nagadać. A potem było całkiem znajomo. Start z Ratuszowej, przelot przez ZOO, tym razem bez spacerujących tygrysów, za to z bizonami w tle. Podbieg, przelot przez bramę, zbieg powygryzanym chodnikiem wzdłuż Wybrzeża Helskiego, tłum kibiców przy przejściu z Ratuszową, sympatyczna kapelka przy znaczniku 6 km, przebieg przez park, agrafka na Ratuszowej – i tak da capo al fine. Trzy pętelki. Z każdą deszcz nabierał intensywności, ale o dziwo – wprost proporcjonalnie rosła moja przyjemność z tego biegu. Na temat tempa się nie wypowiadam, ale na finiszu musiałam się z lekka hamować, pamiętając, że moje dwugłowe i inne czeka jeszcze druga próba. Nie wypowiadam się też na temat pozostałych atrakcji Biegu Dookoła ZOO, bo uciekałam z tego deszczu piorunem, ewakuując się (dzięki Maćkowi i Iwonie – w komfortowych warunkach) do drugiego z praskich parków. Zarejestrowałam tylko, że oprócz medalu (ładny, z lwicą, i wielokrotnego użytku) i izotonika na mecie czekały też sałatki. Miło. Tylko że z serem. Dziękuję :)
W Parku Skaryszewskim w samo południe lało już rzęsiście. A mimo to kilkaset osób przyjechało pościgać się na morderczym dystansie 5 km. Bieg teoretycznie miał się odbyć w dwóch turach, ale samoistnego podziału dokonali sami uczestnicy – prawie wszyscy wystartowali w pierwszej turze. Na drugą załapali się nieliczni. Za to ci szybsi. Ja zdążyłam na pierwszą. Jednak po szybkiej dyszce łydeczki już miałam ciężkawe. Pierwsze okrążenie pobiegłam spokojnie, tyle że na drugim zamiast przyspieszyć – zwolniłam. I tak już dotoczyłam się do mety jak na zaciągniętym ręcznym. A za metą mały chaosik depozytowy, na szczęście w miarę szybko opanowany, szybka wymiana czipa na wodę i wafelka, sprint do namiotu szatni (też maławy, ale cóż, przynajmniej pod nim było sucho) i kurcgalopek do samochodu. Aspekt towarzyski przy tej aurze niestety ucierpiał, ale liczę, że w kolejnych biegach nadrobimy…
Padać musiało przestać w nocy. Całe szczęście, bo dzisiaj ruszyła nowa grupa treningowa. Nie, nie w Warszawie, gdzie grup ostatnio namnożyło się na pęczki, właściwie trudno znaleźć dzień, kiedy by nie było w okolicy jakiegoś treningu. Ale dzisiaj grupa ruszyła w Piasecznie, a dokładniej rzecz ujmując – w Jozefosławiu, przy jednym z klubów fitness. Miałam przyjemność wziąć udział w treningu inaugurującym. Grupę prowadzi Maciek Łukasiewicz – ten facet, który czasami Was dubluje w zielonej koszulce Warszawiaków i nie jest blondynem. Bo blondyn to Bartek Olszewski, który dzisiaj wygrał maraton w Rimini. A Maciek oprócz tego, że sam biega nieźle, uczy też biegać innych. Dzisiaj pierwszy raz widziałam go w tej roli. A był to rola niełatwa, bo grupa była wielopoziomowa we wszystkich aspektach. To była sztuka, żeby uczestników nie zamęczyć, nie zniechęcić i jeszcze zapoznać i zacząć integrować. Na dobiegu do lasu szło nieco opornie, ale w lesie endorfiny zaczęły brać górę – i wracaliśmy już w dobrej komitywie – każdy swoim tempem.
Celem treningów w klubie Tuan jest przygotowanie biegaczy do startu w Biegu Niepodległości. Strasznie mi się ten pomysł podoba. Bo mam wrażenie, że w tej pogoni za modą na bieganie ostatnio coraz większą karierę robi model „od zera do maratonu w trzy miesiące/pół roku”. A tu – skromna dyszka. Za ponad pół roku. To jest realistyczny plan dla każdego z tej grupy – jeżeli starczy im konsekwencji i siły, to w listopadzie sypną się życiówki. Trzymam kciuki!
A co ja robiłam na treningu w Piasecznie? Ładowałam akumulatory. Znajdowałam motywację. Wracałam do korzeni. Robiłam skipy i podskakiwałam, wytrząsając z siebie resztki zimowego snu. Może wreszcie uda mi się ruszyć. Treningowo. Bo Maraton Gór Stołowych nadciąga coraz większymi susami… A wraz z nim… Ale nie, to przełożę na inny wpis, niech jeszcze przez chwile będzie niespodzianką, nawet dla mnie.