„Promocja biegania jako naturalnej formy ruchu…” – który bieg, przynajmniej kiedyś, nie miał w regulaminie wpisanego tego jakże szczytnego celu. Trudno sobie wyobrazić sport, który byłby bardziej intuicyjny i naturalny. Wystarczy odrywać stopy od ziemi, tak, żeby choć przez chwilę jej nie dotykać. Faza lotu – to jest właśnie to, co różni bieganie od zwykłego chodzenia. Jakież to romantyczne (choć techniczne). Żeby biegać – trzeba się tylko oderwać od ziemi. Jakie to proste!
O tym, że nie do końca z tym bieganiem jest tak prosto przekonałam się mniej więcej rok po tym, jak wyszłam na pierwszy jogging do parku. Okazało się, że żeby pobiec szybciej (a już zaczynałam wchodzić w tę fazę, że chciałam szybciej), nie wystarczy po prostu klepać kilometrów po parkowych ścieżkach. Owszem, można klepać, ale trochę inaczej. Niektóre szybciej, niektóre - pod górkę, a inne – spokojnie, jak wcześniej. Z każdym kolejnym startem wchodziłam na wyższy poziom zaawansowania, sięgałam po nowe inspiracje, czytałam, pytałam i słuchałam mądrzejszych. Dzięki temu, już nie tak szybko jak w pierwszym sezonie, ale systematycznie, z roku na rok, jakieś tam postępy robiłam. Mniejsze lub większe, bo wiadomo, organizm nie maszynka, nie zawsze da się zaprogramować, a i maszynkom się czasami jakaś awaria przytrafia.
Jakoś bodaj w ubiegłym roku półka z lekturami dla biegaczy zaczęła się rozrastać. I to, z grubsza rzecz biorąc, w dwóch kierunkach. Pierwszy tworzą książki biograficzne, autobiograficzne, okołobiograficzne, jednym słowem - opowieści o bieganiu (i ewentualnie triathlonie) i osobistym doświadczeniu związanym z bieganiem. Taki jest i „Ultramaratonczyk” Deana Karnazesa, i „Bez ograniczeń” Chrissie Wllington, i „Dogonić Kenijczyków”, i tegoroczna już premiera „I jak tu nie biegać” Beaty Sadowskiej (wywiad z Beatą na blogu mogliście przeczytać w marcu: http://aniabiega.blox.pl/2014/03/8222I-jak-tu-nie-biegac8221-Opowiesc-Beaty.html). I drugi – czyli książki o bieganiu, o tym, jak biegać, jak trenować, jak zaczynać i jak się rozwijać jako biegacz. Już nie tylko Jerzy Skarżyński z kolejnymi edycjami „Bieg przez życie” i „Maratonu”, i nie tylko Jack Daniels ze swoją metodą Danielsa, ale m.in. sama Paula Radcliffe w „Sztuce biegania”.
Jakoś na początku kwietnia odezwało się do mnie wydawnictwo, które do te pory raczej z książkami o bieganiu nie miało wiele wspólnego. Bo wydawnictwa „biegowe” czy „sportowe” można policzyć na palcach. Są Inne Spacery, które wydają książki-podręczniki o treningu, jest Galaktyka, która wydaje przede wszystkim opowieści biegaczy i książki o diecie, jest Bukowy Las, który wydaje przede wszystkim biografie sportowców, ze szczególnym uwzględnieniem tenisistów, i wreszcie – jest Otwarte, część Znaku, które wydało m.in. książkę Beaty Sadowskiej i całkiem niezłą biografię Justyny Kowalczyk. Przepraszam za ten przydługawy wstęp, ale książki to moja druga pasja, a właściwie pierwsza, moja miłość do książek datuje się mniej więcej od trzeciego roku życia (nie, nie czytałam w tym wieku. Recytowałam książki z pamięci.).
Ucieszyłam się. Bo po pierwsze – to co wyżej, czyli kocham książki. Po drugie – egzemplarz recenzencki niósł w sobie obietnicę, że dostanę rzecz do ręki wcześniej niż inni. Po trzecie – autorem jest dr Krzysztof Mizera, fizjolog sportu, którego nazwisko gdzieś w publikacjach widziałam i które stanowiło niezłą rekomendację. Ostatecznie jednak książkę dostałam mniej więcej wtedy, kiedy trafiła do księgarń, więc poczucie wyjątkowości szlag trafił. A potem szlag trafił mnie. Bo to, co wydawnictwo Buchmann (Grupa Wydawnica Foksal) zaproponowało biegaczom za 30 zł w pięknej twardej oprawie, wygląda na próbę szybkiego i prymitywnego wyciągnięcia korzyści z mody i boomu na bieganie. A że dr Mizera jest młodym i ambitnym człowiekiem, chętnie się promującym – to mam wrażenie że padł ofiarą nadmiaru… ambicji. I może przy tej konkluzji pozostańmy. Autolansem bym tego nie nazwała, bo zdjęcia autora w książce (poza okładką) są dwa. Reszta fotografii, a jest ich dużo, bo przynajmniej jedna na stronę, to średniej jakości zdjęcia agencyjne, stockowe. I raczej nie z Polski. Szkoda.
Autor jest fizjologiem, sportowym, ale chyba jednak bieganie to nie jego bajka. Jak sam pisze w różnych notkach biograficznych – pracuje z kolarzami, z piłkarzami, ale jakoś nie ma informacji o jego współpracy z biegaczami. Jego osobiste biegowe sukcesy to pięć półmaratonów (tegoroczny 9. PZU Półmaraton Warszawski – czas 1:56, życiówki się nie doszukałam) i kilkadziesiąt biegów na 10 km (wynik z dyszki Orlenu w kwietniu 2014 – 53 minuty). Przeciętny biegacz amator tyle startów zalicza w jeden sezon. Wyników nie oceniam, bo ornitolog nie musi latać, politolog - być politykiem, a trener nie musi sam być świetnym biegaczem, żeby trenować innych biegaczy (choć to wiele ułatwia). Fajnie by było jednak, żeby za ekspertem szły jakieś wyniki, choćby tylko i aż – podopiecznych.
Autor jest fizjologiem – i to daje się zauważyć w niektórych fragmentach, poświęconych właśnie fizjologii biegacza. Rozdział 5 „Skąd czerpiemy energię do biegania” i 6 pt. „Organizm biegacza” to bodaj najlepsze merytorycznie fragmenty całej lektury. W porównaniu z resztą książki - wyjątkowo pogłębione, z interesującą, a jednocześnie przystępnie i syntetycznie podaną informacją o tym, jak pracuje układ mięśniowy i co się dzieje w mięśniach podczas biegania. Nawet taki chemiczny matoł jak ja jest w stanie z tego fragmentu książki naprawdę skorzystać. Podobniej jak z rozdziału o diecie biegacza, który zawiera nawet gotowe jadłospisy na dni treningowe i beztreningowe i dość jasno tłumaczy zasady układania diety. Szkoda tylko, że niektóre fragmenty związane z tym zagadnieniem nie zostały rozwinięte. Jak ten o pływaniu w treningu biegacza. Jest przydatne i kropka. Tyle to ja już wiem empirycznie. Ale dlaczego – o tym już ani słowa.
Słabe za to są rozdziały wprowadzające. Liczba badań, którą zaleca pan doktor przed podjęciem aktywności fizycznej, jest w stanie odstraszyć nawet hipochondryka. A normalny człowiek machnie ręką i da sobie spokój, bo jeżeli samo rozpoczęcie biegania wymaga tyle zachodu (i lekarz, i dieta, i w ogóle), to co będzie dalej. Przynajmniej ja bym machnęła. Za dużo teorii działa nam nie jak OFF na komary i kleszcze – trzymam się na wszelki wypadek z daleka. Zazwyczaj jednak kolejność jest odwrotna – człowiek zaczyna biegać z powodu jakiegoś impulsu, a dopiero potem myśli o zdrowiu i o diecie. Bo jak już zacznie biegać, to sam organizm się upomni o swoje prawa. Samo życie.
O rozdziale pod szumnym tytułem „Akademia biegania” nawet nie chce mi się pisać. Po obejrzeniu tabelki z propozycją strojów na różne warianty temperaturowe, zwątpiłam w swoją wiedzę o bieganiu. Tabela (całe dwie strony) zaczyna się od temperatury „poniżej 5 stopni”. I w tym punkcie czytam: „legginsy i lekkie spodnie przeciwwiatrowe”… No cóż. Dla mnie poniżej 5 stopni są jeszcze ze dwie granice termiczne, a legginsy i spodnie na wierzch to raczej na temperaturę poniżej minus 10. Logicznie w zasadzie się zgadza, minus 10 to poniżej pięciu… Dalej – 5-10 stopni to długie spodnie lub legginsy, a na to krótkie spodenki. Legginsy ¾ pojawiają się dopiero przy temperaturze powyżej 14 stopni. Zostawię to bez komentarza. Mam tylko wrażenie, że to opis garderoby kolarza, nie biegacza. Normalny biegacz przy zastosowaniu się do tych porad po 5 km będzie dymił uszami i prędzej się zagotuje niż zrobi dobry trening. I pardon, ale porady na dużo wyższym poziomie merytorycznym na temat butów można znaleźć w Internecie.
Nie oceniam planów treningowych zaprezentowanych w książce, bo są to ewidentnie plany dla początkujących. Trudno mi wyrokować o ich skuteczności. W każdym razie czytelnicy znajdą w książce 8-tygodniowy plan na 5 km, 10-tygodniowy plan na 10 km w 55 minut i 16-tygodniowy plan do półmaratonu poniżej 2 godzin. Prawdopodobnie te plany będą skuteczne, bo nie trzeba wielkiej filozofii treningowej, żeby takie wyniki osiągnąć. Chociaż, jeżeli ktoś lubi mieć plan – może skorzysta.
Długo się zbierałam do tej recenzji. Nie chciałam, żeby była negatywna. Stąd jest taka długa i dlatego piszę też o mocniejszych stronach książki. Ale jakoś nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to średnio udana próba skoku na kasę i oskubania tych licznych, którzy swoją przygodę z bieganiem dopiero zaczynają, nie znają przedmiotu lub znają tylko bardzo powierzchownie, wykorzystująca tytuł naukowy i nazwisko fizjoterapeuty, który od czasu do czasu pojawia się mediach i może być rozpoznawany. No cóż, ja nadal poczatkujących wolę odsyłać do Skarżyńskiego, którego nowe edycje mają w sobie coraz mniej podręcznika, a coraz więcej opowieści, albo - tych mniej cierpliwych – do „Sztuki biegania” Pauli Radcliffe. Może i obie te pozycje są nieco droższe od „Bieganie jest proste”, ale i chyba wartość dla biegacza przedstawiają większą.
„Bieganie jest proste”, dr Krzysztof Mizera, Grupa Wydawnicza Foksal, Warszawa 2014.
Jakoś bodaj w ubiegłym roku półka z lekturami dla biegaczy zaczęła się rozrastać. I to, z grubsza rzecz biorąc, w dwóch kierunkach. Pierwszy tworzą książki biograficzne, autobiograficzne, okołobiograficzne, jednym słowem - opowieści o bieganiu (i ewentualnie triathlonie) i osobistym doświadczeniu związanym z bieganiem. Taki jest i „Ultramaratonczyk” Deana Karnazesa, i „Bez ograniczeń” Chrissie Wllington, i „Dogonić Kenijczyków”, i tegoroczna już premiera „I jak tu nie biegać” Beaty Sadowskiej (wywiad z Beatą na blogu mogliście przeczytać w marcu: http://aniabiega.blox.pl/2014/03/8222I-jak-tu-nie-biegac8221-Opowiesc-Beaty.html). I drugi – czyli książki o bieganiu, o tym, jak biegać, jak trenować, jak zaczynać i jak się rozwijać jako biegacz. Już nie tylko Jerzy Skarżyński z kolejnymi edycjami „Bieg przez życie” i „Maratonu”, i nie tylko Jack Daniels ze swoją metodą Danielsa, ale m.in. sama Paula Radcliffe w „Sztuce biegania”.
Jakoś na początku kwietnia odezwało się do mnie wydawnictwo, które do te pory raczej z książkami o bieganiu nie miało wiele wspólnego. Bo wydawnictwa „biegowe” czy „sportowe” można policzyć na palcach. Są Inne Spacery, które wydają książki-podręczniki o treningu, jest Galaktyka, która wydaje przede wszystkim opowieści biegaczy i książki o diecie, jest Bukowy Las, który wydaje przede wszystkim biografie sportowców, ze szczególnym uwzględnieniem tenisistów, i wreszcie – jest Otwarte, część Znaku, które wydało m.in. książkę Beaty Sadowskiej i całkiem niezłą biografię Justyny Kowalczyk. Przepraszam za ten przydługawy wstęp, ale książki to moja druga pasja, a właściwie pierwsza, moja miłość do książek datuje się mniej więcej od trzeciego roku życia (nie, nie czytałam w tym wieku. Recytowałam książki z pamięci.).
Ucieszyłam się. Bo po pierwsze – to co wyżej, czyli kocham książki. Po drugie – egzemplarz recenzencki niósł w sobie obietnicę, że dostanę rzecz do ręki wcześniej niż inni. Po trzecie – autorem jest dr Krzysztof Mizera, fizjolog sportu, którego nazwisko gdzieś w publikacjach widziałam i które stanowiło niezłą rekomendację. Ostatecznie jednak książkę dostałam mniej więcej wtedy, kiedy trafiła do księgarń, więc poczucie wyjątkowości szlag trafił. A potem szlag trafił mnie. Bo to, co wydawnictwo Buchmann (Grupa Wydawnica Foksal) zaproponowało biegaczom za 30 zł w pięknej twardej oprawie, wygląda na próbę szybkiego i prymitywnego wyciągnięcia korzyści z mody i boomu na bieganie. A że dr Mizera jest młodym i ambitnym człowiekiem, chętnie się promującym – to mam wrażenie że padł ofiarą nadmiaru… ambicji. I może przy tej konkluzji pozostańmy. Autolansem bym tego nie nazwała, bo zdjęcia autora w książce (poza okładką) są dwa. Reszta fotografii, a jest ich dużo, bo przynajmniej jedna na stronę, to średniej jakości zdjęcia agencyjne, stockowe. I raczej nie z Polski. Szkoda.
Autor jest fizjologiem, sportowym, ale chyba jednak bieganie to nie jego bajka. Jak sam pisze w różnych notkach biograficznych – pracuje z kolarzami, z piłkarzami, ale jakoś nie ma informacji o jego współpracy z biegaczami. Jego osobiste biegowe sukcesy to pięć półmaratonów (tegoroczny 9. PZU Półmaraton Warszawski – czas 1:56, życiówki się nie doszukałam) i kilkadziesiąt biegów na 10 km (wynik z dyszki Orlenu w kwietniu 2014 – 53 minuty). Przeciętny biegacz amator tyle startów zalicza w jeden sezon. Wyników nie oceniam, bo ornitolog nie musi latać, politolog - być politykiem, a trener nie musi sam być świetnym biegaczem, żeby trenować innych biegaczy (choć to wiele ułatwia). Fajnie by było jednak, żeby za ekspertem szły jakieś wyniki, choćby tylko i aż – podopiecznych.
Autor jest fizjologiem – i to daje się zauważyć w niektórych fragmentach, poświęconych właśnie fizjologii biegacza. Rozdział 5 „Skąd czerpiemy energię do biegania” i 6 pt. „Organizm biegacza” to bodaj najlepsze merytorycznie fragmenty całej lektury. W porównaniu z resztą książki - wyjątkowo pogłębione, z interesującą, a jednocześnie przystępnie i syntetycznie podaną informacją o tym, jak pracuje układ mięśniowy i co się dzieje w mięśniach podczas biegania. Nawet taki chemiczny matoł jak ja jest w stanie z tego fragmentu książki naprawdę skorzystać. Podobniej jak z rozdziału o diecie biegacza, który zawiera nawet gotowe jadłospisy na dni treningowe i beztreningowe i dość jasno tłumaczy zasady układania diety. Szkoda tylko, że niektóre fragmenty związane z tym zagadnieniem nie zostały rozwinięte. Jak ten o pływaniu w treningu biegacza. Jest przydatne i kropka. Tyle to ja już wiem empirycznie. Ale dlaczego – o tym już ani słowa.
Słabe za to są rozdziały wprowadzające. Liczba badań, którą zaleca pan doktor przed podjęciem aktywności fizycznej, jest w stanie odstraszyć nawet hipochondryka. A normalny człowiek machnie ręką i da sobie spokój, bo jeżeli samo rozpoczęcie biegania wymaga tyle zachodu (i lekarz, i dieta, i w ogóle), to co będzie dalej. Przynajmniej ja bym machnęła. Za dużo teorii działa nam nie jak OFF na komary i kleszcze – trzymam się na wszelki wypadek z daleka. Zazwyczaj jednak kolejność jest odwrotna – człowiek zaczyna biegać z powodu jakiegoś impulsu, a dopiero potem myśli o zdrowiu i o diecie. Bo jak już zacznie biegać, to sam organizm się upomni o swoje prawa. Samo życie.
O rozdziale pod szumnym tytułem „Akademia biegania” nawet nie chce mi się pisać. Po obejrzeniu tabelki z propozycją strojów na różne warianty temperaturowe, zwątpiłam w swoją wiedzę o bieganiu. Tabela (całe dwie strony) zaczyna się od temperatury „poniżej 5 stopni”. I w tym punkcie czytam: „legginsy i lekkie spodnie przeciwwiatrowe”… No cóż. Dla mnie poniżej 5 stopni są jeszcze ze dwie granice termiczne, a legginsy i spodnie na wierzch to raczej na temperaturę poniżej minus 10. Logicznie w zasadzie się zgadza, minus 10 to poniżej pięciu… Dalej – 5-10 stopni to długie spodnie lub legginsy, a na to krótkie spodenki. Legginsy ¾ pojawiają się dopiero przy temperaturze powyżej 14 stopni. Zostawię to bez komentarza. Mam tylko wrażenie, że to opis garderoby kolarza, nie biegacza. Normalny biegacz przy zastosowaniu się do tych porad po 5 km będzie dymił uszami i prędzej się zagotuje niż zrobi dobry trening. I pardon, ale porady na dużo wyższym poziomie merytorycznym na temat butów można znaleźć w Internecie.
Nie oceniam planów treningowych zaprezentowanych w książce, bo są to ewidentnie plany dla początkujących. Trudno mi wyrokować o ich skuteczności. W każdym razie czytelnicy znajdą w książce 8-tygodniowy plan na 5 km, 10-tygodniowy plan na 10 km w 55 minut i 16-tygodniowy plan do półmaratonu poniżej 2 godzin. Prawdopodobnie te plany będą skuteczne, bo nie trzeba wielkiej filozofii treningowej, żeby takie wyniki osiągnąć. Chociaż, jeżeli ktoś lubi mieć plan – może skorzysta.
Długo się zbierałam do tej recenzji. Nie chciałam, żeby była negatywna. Stąd jest taka długa i dlatego piszę też o mocniejszych stronach książki. Ale jakoś nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to średnio udana próba skoku na kasę i oskubania tych licznych, którzy swoją przygodę z bieganiem dopiero zaczynają, nie znają przedmiotu lub znają tylko bardzo powierzchownie, wykorzystująca tytuł naukowy i nazwisko fizjoterapeuty, który od czasu do czasu pojawia się mediach i może być rozpoznawany. No cóż, ja nadal poczatkujących wolę odsyłać do Skarżyńskiego, którego nowe edycje mają w sobie coraz mniej podręcznika, a coraz więcej opowieści, albo - tych mniej cierpliwych – do „Sztuki biegania” Pauli Radcliffe. Może i obie te pozycje są nieco droższe od „Bieganie jest proste”, ale i chyba wartość dla biegacza przedstawiają większą.
„Bieganie jest proste”, dr Krzysztof Mizera, Grupa Wydawnicza Foksal, Warszawa 2014.