- I udało się wygrać? – Nic się nie udało… - mówi Justyna Kowalczyk w pewnej reklamie i opowiada, co stoi za jej sukcesem. To może nie jest najszczęśliwszy dzisiaj przykład, ale wyjątkowo pasuje. Bo mnie się dzisiaj udało, a za wygraną w I Kieleckim Biegu Górskim stało wyłącznie szczęście. No, i odrobina brawury, jaką niewątpliwie wykazałam na zbiegach. –Chyba się nie będziesz chwalić takim żenującym czasem? – sprowadził mnie na ziemię niemal zaraz za metą kolega Piotr. Cwaniak, zrobił 13 km rozbiegania i świeżutki jak szczypiorek na wiosnę robił zdjęcia. Uśmiechnęłam się. No fakt. Czas 2:13 na dystansie niespełna 23 km nie powala. Ale wygrana jest wygrana, a zwycięzców się o szczegóły nie pyta.
A jednak – pyta. Taka na przykład TVP, które zdradziłam, że to dla mnie ważny bieg i że meta na tym stadionie, gdzie 25 lat temu próbowałam robić pierwsze biegowe kroki, tak jednak nieudane, że skończyły się zanim naprawdę się zaczęły, i trzeba było prawie 20 lat, żeby zaczęła znowu biegać. Ale na kielecki stadion (i na Stadion) wracam chętnie, bo mało jest tak pięknych obiektów, położonych w podobnie uroczych okolicznościach przyrody…
Okoliczności faktycznie dziś były piękne. Od bladego świtu – pełna lampa bez żadnego zmiłuj. Zanim o 9.30. wystartowaliśmy, trzy razy ganiałam moczyć włosy pod prysznicem. I wyjątkowo od startu aż prawie po samą metę opiekuńczo piastowałam w garści butelkę z napojem. Słodki co prawda i nie najsmaczniejszy, ale mokry, i to się liczyło. Rzuciłam te butelkę dopiero wbiegając na stadion, 300 m przed metą, żeby mieć ładny finisz. Bo wbiegając w bramę stadionu, już wiedziałam, że w I Kieleckim Biegu Górskim najwyższy stopień podium wśród pań należeć będzie do mnie. Łzy wzruszenia zbierały mi się pod powiekami, bo ja jednak sentymentalna jestem, im starsza, tym bardziej się wzruszam. A napój do wzruszenia jakoś nie pasował.
Choć na samej trasie w paru miejscach dodał mi tych kilki miligramów czystej energii – choćby wtedy, kiedy na ostatnich dwóch kilometrach przyspieszyłam do tempa poniżej 5’/km, mijając po drodze jeszcze kilku współbiegaczy. O dziwo, organizm współpracował – i łydki, i czworgłowe, i żołądek, i płuca, i nawet głowa dzisiaj działała bez zarzutu.
Sam bieg… No cóż, obnażył też moją słabość. Praktycznie wszystkie podbiegi – podchodzone. Nie tylko te 400 m na pysk na Biesag. Także te 2 km na Pierścienicę zaraz na początku – tylko na wypłaszczeniach co nieco podbiegałam. Za to zbiegałam jak zła. Jak tocząca się kula, jak różowy pocisk, jak… jak nie ja? Nie poznawałam siebie. I nawet dawny saneczkowy tor śmierci, po którym zjeżdżałam w dzieciństwie, teraz pokonywałam nieomal nie dotykając ziemi. I zaraz za tym zbiegiem właśnie, na 10. kilometrze, dowiedziałam się, że jestem pierwszą kobietą. Potem był jeszcze jeden podbieg, potem – kawałek asfaltu, ale też nieco pofałdowany, potem Biesag, a potem…
Na mecie? Byłam szczęśliwa, że tam jestem – ktoś jeszcze pamięta ten tekst? Jeżeli nie – odsyłam do linków pt. „Dziewczyna z reklamy”. Może jeszcze działają. A dzisiaj? Byłam szczęśliwa, że tam jestem, na podium omal nie zaczęłam skakać z radości i poważnie rozważałam całowanie pucharu ;-)
Po ostatnim spadku formy – ten mały, fartowny, ale jednak – sukces, podbudował na nowo moją wiarę w siebie i dodał jakieś 100 punktów do motywacji. To jednak jesienią w Warszawie…?
Okoliczności faktycznie dziś były piękne. Od bladego świtu – pełna lampa bez żadnego zmiłuj. Zanim o 9.30. wystartowaliśmy, trzy razy ganiałam moczyć włosy pod prysznicem. I wyjątkowo od startu aż prawie po samą metę opiekuńczo piastowałam w garści butelkę z napojem. Słodki co prawda i nie najsmaczniejszy, ale mokry, i to się liczyło. Rzuciłam te butelkę dopiero wbiegając na stadion, 300 m przed metą, żeby mieć ładny finisz. Bo wbiegając w bramę stadionu, już wiedziałam, że w I Kieleckim Biegu Górskim najwyższy stopień podium wśród pań należeć będzie do mnie. Łzy wzruszenia zbierały mi się pod powiekami, bo ja jednak sentymentalna jestem, im starsza, tym bardziej się wzruszam. A napój do wzruszenia jakoś nie pasował.
Choć na samej trasie w paru miejscach dodał mi tych kilki miligramów czystej energii – choćby wtedy, kiedy na ostatnich dwóch kilometrach przyspieszyłam do tempa poniżej 5’/km, mijając po drodze jeszcze kilku współbiegaczy. O dziwo, organizm współpracował – i łydki, i czworgłowe, i żołądek, i płuca, i nawet głowa dzisiaj działała bez zarzutu.
Sam bieg… No cóż, obnażył też moją słabość. Praktycznie wszystkie podbiegi – podchodzone. Nie tylko te 400 m na pysk na Biesag. Także te 2 km na Pierścienicę zaraz na początku – tylko na wypłaszczeniach co nieco podbiegałam. Za to zbiegałam jak zła. Jak tocząca się kula, jak różowy pocisk, jak… jak nie ja? Nie poznawałam siebie. I nawet dawny saneczkowy tor śmierci, po którym zjeżdżałam w dzieciństwie, teraz pokonywałam nieomal nie dotykając ziemi. I zaraz za tym zbiegiem właśnie, na 10. kilometrze, dowiedziałam się, że jestem pierwszą kobietą. Potem był jeszcze jeden podbieg, potem – kawałek asfaltu, ale też nieco pofałdowany, potem Biesag, a potem…
Na mecie? Byłam szczęśliwa, że tam jestem – ktoś jeszcze pamięta ten tekst? Jeżeli nie – odsyłam do linków pt. „Dziewczyna z reklamy”. Może jeszcze działają. A dzisiaj? Byłam szczęśliwa, że tam jestem, na podium omal nie zaczęłam skakać z radości i poważnie rozważałam całowanie pucharu ;-)
Po ostatnim spadku formy – ten mały, fartowny, ale jednak – sukces, podbudował na nowo moją wiarę w siebie i dodał jakieś 100 punktów do motywacji. To jednak jesienią w Warszawie…?