Skoro z jakiegoś powodu mój organizm odmawia od jakiegoś czasu biegania szybko, postanowiłam się z nim nie spierać, bo finał takiego sporu nie trudno przewidzieć. I zdecydowanie to nie ja byłabym stroną wygraną. Czasami trzeba sobie dać na spocznij, wyluzować i przestać myśleć kategoriami: dystans, czas, życiówka. Takie sanatorium czy urlop zdrowotny. Chociaż na żaden urlop się nie wybieram, tylko biorę wolne od presji na wynik. Postanowiłam cieszyć się spokojnym bieganiem, a że biegam tempem galopującego żółwia, więc mam całe mnóstwo czasu na to cieszenie. I zabawę w bieganie.
Nie, to nie jest łatwe. Głowa chciałaby szybciej, a tu – szklana ściana, szybciej nie nada, coś się zacięło. No to się uśmiecham i wrzucam na luz.
Co prawda protest organizmu przyszedł w najgorszym momencie – bo w samym szczycie przygotowań do maratonu. Wtedy, kiedy właśnie powinnam była docisnąć, żeby się odgięło na 28 września. Ale przez tych kilka sezonów nauczyłam się kilku rzeczy na pewno. Przede wszystkim tego, że niektórych rzeczy nie da się rozbiegać czy zabiegać. Bo takie próby, nawet jeżeli na chwilę przynoszą efekt, często gęsto kończą się dłuuuuuugą i bolesną przerwą. A zatem – kilka dni biegowego postu przeszło w taki biegowy slow food, powolne budowanie od nowa. C’est la vie! Ciekawe tylko, że moja kondycja była tak słaba, iż w 10 dni obróciła się w kurz, perz i ruinę.
Cóż, do maratonu zostały równiutko dwa tygodnie. Biorąc pod uwagę moje ostatnie spektakularne dokonania w Krynicy-Zdrój, mam szansę na absolutnie unikatową antyżyciówkę. Może być nawet słabiej niż w debiucie, chyba że jednak doświadczenie i perspektywa Narodowego okażą się dodatkowymi motywatorami.
Na pewno już nic nie wytrenuję. Tym bardziej, że przez ostatni tydzień oprócz ogólnego rozbicia miałam jeszcze jednego przeciwnika – ostry katar. Właściwie jeszcze trwa, bo nieleczony… Ale nieleczony, bo te wszystkie szybkodziałające antykatary i przeciwgrypy osłabiają dodatkowo i mogą poczynić więcej szkód niż pożytku przed biegiem. A już najgorszym złem są antybiotyki – poczytajcie historię Henryka Szosta sprzed Zurychu. Więc gdyby Was jeszcze coś dopadło – to herbatka z miodem, z prądem, z malinami, czosnek, imbir - i wystarczy.
A co z bieganiem? Zostały mi już tylko spokojne rozbiegania, w planie jeszcze start za tydzień w twierdzy Modlin, ale rozważam jego sensowność. Można przebiec szybkie 10 km na tydzień przed maratonem. Ale ponieważ ja nie biegam szybko, więc i start ten będzie wyłącznie turystyczny. Czy warto startować turystycznie? Cóż, prawdziwi biegacze powiedzą, że to niepotrzebna strata czasu, energii i pieniędzy. I w sumie jestem gotowa się z nimi zgodzić. Co nie znaczy, że zamierzam się zaszyć w jakiejś biegowej pustelni, skąd będę donosiła o ewentualnych postępach lub ich braku. Wyjazd do Modlina jeszcze rozważam, ale że nigdy tam nie byłam (serio, nawet na lotnisku), jest szansa, że się skuszę. Nawet jeżeli przybiegnę ostatnia.
Dzięki bieganiu powoli odkrywam na nowo audiobooki. Kiedyś już o tym pisałam, że nie jestem w stanie biegać i słuchać książki – bo albo się nie skupiam na treningu i robię bardzo wolne wybieganie, albo się skupiam na treningu – i muszę jeszcze raz odsłuchiwać te same rozdziały, bo nic z nich nie zapamiętuję. Jeszcze zanim zwolniłam, znalazłam książkę idealną do słuchania podczas biegu. I tak, chodzi o „I jak tu nie biegać” Beaty Sadowskiej, czytanej przez sam autorkę. Książkę w wersji tradycyjnej przeczytałam w marcu. Myślałam, że audiobook mnie będzie nudził, że – znając treść – nie będę tak naprawdę słuchała. Tymczasem ciepły głos Beaty – nie bez kozery dziennikarki radowej – jej naturalna intonacja i czytanie w taki sposób, jakby snuła opowieść – wszystko to sprawiło, że byłam w stanie wyłączyć książki (naprawdę tak napisałam? wyłączyć książkę?). Słuchałam na treningu, w samochodzie w drodze do pracy, stojąc w korku (przez tych kilka dni polubiłam światła przy Pomniku Lotnika), wchodząc do biura. I odkrywałam nowe wątki, które umknęły mi w papierowej wersji. Jedyne co mi nie grało – to „podrabiany” Kuba Wiśniewski. Wolałabym prawdziwego i pewnie wypadłby bardziej naturalnie. Ale nie można mieć wszystkiego. Audiobook dostępny w Bibliotece Akustycznej.
A naturalnym przedłużeniem audiobooka Beaty Sadowskiej jest jej nowa audycja „Aktywnie bardzo”. Zetka, niedziela, siódma rano. Można słuchać przed niedzielnym śniadaniem albo podczas treningu. Lub… w drodze na zawody.
To chyba za tydzień wybiorę się do tego Modlina. Modląc się o jakieś resztki formy ;-)
Co prawda protest organizmu przyszedł w najgorszym momencie – bo w samym szczycie przygotowań do maratonu. Wtedy, kiedy właśnie powinnam była docisnąć, żeby się odgięło na 28 września. Ale przez tych kilka sezonów nauczyłam się kilku rzeczy na pewno. Przede wszystkim tego, że niektórych rzeczy nie da się rozbiegać czy zabiegać. Bo takie próby, nawet jeżeli na chwilę przynoszą efekt, często gęsto kończą się dłuuuuuugą i bolesną przerwą. A zatem – kilka dni biegowego postu przeszło w taki biegowy slow food, powolne budowanie od nowa. C’est la vie! Ciekawe tylko, że moja kondycja była tak słaba, iż w 10 dni obróciła się w kurz, perz i ruinę.
Cóż, do maratonu zostały równiutko dwa tygodnie. Biorąc pod uwagę moje ostatnie spektakularne dokonania w Krynicy-Zdrój, mam szansę na absolutnie unikatową antyżyciówkę. Może być nawet słabiej niż w debiucie, chyba że jednak doświadczenie i perspektywa Narodowego okażą się dodatkowymi motywatorami.
Na pewno już nic nie wytrenuję. Tym bardziej, że przez ostatni tydzień oprócz ogólnego rozbicia miałam jeszcze jednego przeciwnika – ostry katar. Właściwie jeszcze trwa, bo nieleczony… Ale nieleczony, bo te wszystkie szybkodziałające antykatary i przeciwgrypy osłabiają dodatkowo i mogą poczynić więcej szkód niż pożytku przed biegiem. A już najgorszym złem są antybiotyki – poczytajcie historię Henryka Szosta sprzed Zurychu. Więc gdyby Was jeszcze coś dopadło – to herbatka z miodem, z prądem, z malinami, czosnek, imbir - i wystarczy.
A co z bieganiem? Zostały mi już tylko spokojne rozbiegania, w planie jeszcze start za tydzień w twierdzy Modlin, ale rozważam jego sensowność. Można przebiec szybkie 10 km na tydzień przed maratonem. Ale ponieważ ja nie biegam szybko, więc i start ten będzie wyłącznie turystyczny. Czy warto startować turystycznie? Cóż, prawdziwi biegacze powiedzą, że to niepotrzebna strata czasu, energii i pieniędzy. I w sumie jestem gotowa się z nimi zgodzić. Co nie znaczy, że zamierzam się zaszyć w jakiejś biegowej pustelni, skąd będę donosiła o ewentualnych postępach lub ich braku. Wyjazd do Modlina jeszcze rozważam, ale że nigdy tam nie byłam (serio, nawet na lotnisku), jest szansa, że się skuszę. Nawet jeżeli przybiegnę ostatnia.
Dzięki bieganiu powoli odkrywam na nowo audiobooki. Kiedyś już o tym pisałam, że nie jestem w stanie biegać i słuchać książki – bo albo się nie skupiam na treningu i robię bardzo wolne wybieganie, albo się skupiam na treningu – i muszę jeszcze raz odsłuchiwać te same rozdziały, bo nic z nich nie zapamiętuję. Jeszcze zanim zwolniłam, znalazłam książkę idealną do słuchania podczas biegu. I tak, chodzi o „I jak tu nie biegać” Beaty Sadowskiej, czytanej przez sam autorkę. Książkę w wersji tradycyjnej przeczytałam w marcu. Myślałam, że audiobook mnie będzie nudził, że – znając treść – nie będę tak naprawdę słuchała. Tymczasem ciepły głos Beaty – nie bez kozery dziennikarki radowej – jej naturalna intonacja i czytanie w taki sposób, jakby snuła opowieść – wszystko to sprawiło, że byłam w stanie wyłączyć książki (naprawdę tak napisałam? wyłączyć książkę?). Słuchałam na treningu, w samochodzie w drodze do pracy, stojąc w korku (przez tych kilka dni polubiłam światła przy Pomniku Lotnika), wchodząc do biura. I odkrywałam nowe wątki, które umknęły mi w papierowej wersji. Jedyne co mi nie grało – to „podrabiany” Kuba Wiśniewski. Wolałabym prawdziwego i pewnie wypadłby bardziej naturalnie. Ale nie można mieć wszystkiego. Audiobook dostępny w Bibliotece Akustycznej.
A naturalnym przedłużeniem audiobooka Beaty Sadowskiej jest jej nowa audycja „Aktywnie bardzo”. Zetka, niedziela, siódma rano. Można słuchać przed niedzielnym śniadaniem albo podczas treningu. Lub… w drodze na zawody.
To chyba za tydzień wybiorę się do tego Modlina. Modląc się o jakieś resztki formy ;-)