Nie mam medalu z 36. PZU Maratonu Warszawskiego. Żałuję, bo medal jest piękny, chyba najładniejszy, jaki mogłam mieć w kolekcji. Z tego maratonu, zamiast medalu, mam breloczek. Też ładny, z Mostem Poniatowskiego. I mam też nogi zmęczone, jakbym faktycznie biegała. A na trasie przeżyłam tyle emocji i wzruszeń (oraz chwil zabawnych i tych lekko stresujących) tyle, jak gdybym sama startowała. Byłam w samym sercu organizmu pn. 36. PZU Maraton Warszawski. Przeżyłam. I jeszcze pewnie tam wrócę…
Dlaczego ostatecznie nie pobiegłam? To temat na zupełnie osobny wpis. Ale od kilku tygodni moje przygotowania nie przebiegały tak, jak powinny, a od pewnego momentu – nie przebiegały w ogóle. Coś tam sobie truchtałam, pobiegiwałam, ale raczej symbolicznie niż faktycznie. Organizm mój własny odmówił współpracy w trybie bieganie. Co prawda jeszcze się z nim boksowałam, jeszcze się nastawiałam na jakiś radosny marszobieg, ale miałam coraz więcej wątpliwości. I słusznie, bo ostatecznie w poniedziałek dostałam po prostu czerwone światło na bieganie. Wyjątkowo postanowiłam zachować się rozsądnie. Czyli nie biegać. Także dlatego, że chcę za chwilę, jak już się ponaprawiam, wrócić z nową energią, nową siłą i – może – szybkością.
Ale dość o tym. Jak już wiedziałam, że nie pobiegnę, poprosiłam Fundację Maratonu Warszawskiego o znalezienie mi jakiegoś zajęcia, które zaangażuje mnie na tyle, że nie będę wzdychała i lała łez, że ja tu stoję, a oni wszyscy biegną. Kto prosi, ten się doprosi. Doprosiłam się i ja. W efekcie dzisiaj o 8:30 rano wylądowałam na Moście Poniatowskiego, gdzie wsiadłam do eleganckiego Volvo z dwom przystojnymi facetami. I pojechaliśmy!
Ups, stop, może nie do końca tak to wyglądało.
Ale w pewnym momencie rozległ się strzał, chwilę potem Kuba, który prowadził tę całą kawalkadę, wpadł do samochodu z obłędem w oku – i ruszyliśmy, uruchamiając po drodze wszystkie mierniki mocy. Zadanie było odpowiedzialne. Miałam raportować z trasy międzyczasy elity kobiet i od czasu do czasu komentować, co się dzieje.
Od razu popełniłam mały falstart, bo zamiast wpisywać czasy w tabelkę od pierwszego wiersza, zaczęłam od czwartego. Dobrze, że Maciek, który był wydawcą transmisji, przytomnie to zauważył i zdążyłam szybko poprawić. Z kilometra na kilometr rozkręcaliśmy się. Kuba przez telefon dowodził trasą i interweniował w nagłych przypadkach, jadący z nami pan sędzia aż do 30. kilometra wspierał nas swoim sokolim wzrokiem i oldschoolowymi trickami w postaci zapisywania, jak są ubrane zawodniczki. To nie było głupie, z daleka lepiej widać strój niż numer. Sytuacja szybko się wyklarowała, od mniej więcej trzeciego-czwartego kilometra prowadziła Ukrainka Svitlana Stanko. Po biegu powiedziała, że początek był za szybki. Był. To było widać już na pierwszej piątce. Ale o dziwo, odpadały kolejne rywalki, a Svitlana cały czas była na czele. Aż do 31. kilometra dotrzymywała jej kroku Kenijka, chwilę wcześniej, ok. 27. km odpadła Etiopka. Ale zaraz potem tuż za plecami zawodniczki pojawił się goniący ją pierwszy mężczyzna, Kenijczyk Victor Kipchirchir. Minął Svitlanę, podobnie jak jeszcze kolejnych jego dwóch kolegów. Stanko biegła trochę wolniej (no pewne, wiedziała, że to volvo już nie dogoni), ale równiutko jak maszyna. 3:43, 3:45, 3:40 – mijała kolejne kilometry, samotnie walcząc z trasą i wiatrem, bo też od jakiegoś czasu nie było przed nią pacemakera….
Ja siedziałam w samochodzie, ale stwierdzenie, że siedziałam sobie wygodnie byłoby jednak nadużyciem. Od 30 kilometra jechaliśmy we dwójkę z Kubą, pilnując trasy, zegarka, programu do przekazywania danych, momentu mijania flagi kilometrowej przez zawodniczkę, co znakomicie utrudniał jadący między nami samochód z kamerą przekazującą obraz na stadion… Od odkręcania głowy do tyłu mam zakwasy w szyi… Na dodatek na jakieś 7 km przed metą zaczął mnie niepokoić stan baterii w laptopie. Widać było, że jedziemy na styk. A na telefonie program nie bardzo chciał zadziałać. No cóż. Uprzedziłam tylko wszystkich, że za jakiś czas przechodzę na komunikację za pomocą Facebooka. Ten działał. Ostatecznie komputer umarł na 3 kilometry przed metą.
Kolejne komunikaty przekazywałam już przez telefon i FB. 39 kilometr, 40 – gdzieś przy palmie, 41 – na moście. Ślimak, lekki podbieg w stronę Stadionu, tunel, 42. km i… zjeżdżamy na bok, i my, i kamery, robimy miejsce Svitlanie, która wypada już na płytę, na ostatnie 200 m. W biegu zbieram komputer, telefony, inne drobiazgi z auta. Wracam w okolice trasy – na tyle, żeby akurat przekazać do Maćka informacje o kolejnych dwóch paniach, które zaraz wybiegną z tunelu. Najpierw niziutka Etiopka, ta, która odpadła zaraz za Arbuzową. A dopiero za nią Kenijka, która dłużej trzymała się Svitlany i odpadła dopiero gdzieś na Ursynowie.
Nic tu już po mnie, wracam do biura, ogarniam się trochę, próbuje opanować emocje, które sprawiają że nadal trzęsą mi się ręce, chłód w czeluściach stadionu nie pomaga, dlatego zaraz uciekam na płytę. A tam zaraz wpadam w wir. Idź do studia, zapytaj, kiedy będzie następny gość – rzuca wydawca. Zaraz, a gdzie jest studio? Tam – macha ręką przed siebie. Aha, trzeba obejść pół stadionu. To idę. Wracam. Akurat na samą główną dekorację. Pod sceną gawędzę z wojewodą mazowieckim, kiedyś zdarzyło nam się razem biegać… - Co masz na nogach? – to małżonek zza pleców. – Dżinsy, a co? – Buty pokaż! Uff, dawaj kurtkę i zasuwaj na scenę! – mówi krótko. No tak, na nogach mam nowiutkie adidas boost glide, czyli buty oficjalnego partnera MW. Mogę się pokazać. A kurtka? Cóż, do butów pasowała, ale logo nie to ;-)
Na scenie jakoś szybko wpadam w rolę „dziewczynki od statuetek” i mimo iluś tam zmarszczek pod oczami, grzecznie podaję kolejne pucharki prezesowi PZU, który wręcza je zawodnikom. Ma się tę wprawę, nie bez kozery za czasów licealnych byłam „dziewczynką od kwiatków” w kieleckiej filharmonii, i to przez ładne trzy lata. Może nawet całe cztery…
Dekoracja szybko się kończy, ale wtedy na scenie pojawia się nieoczekiwany punkt programu. Tak, wiem punkt nie może pojawiać się na scenie, ale tak to wygląda. Kryptonim: niespodzianka. O szczegółach wie tylko super wąskie grono organizacyjne. I nagle pani na scenie czyta, że decyzją prezydenta RP dyrektor Maratonu Warszawskiego, Marek Tronina, zostaje odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi. Normalnie się wzruszam. Pierwszy raz widzę, jak Markowi na chwilę odbiera głos. To w gruncie rzeczy niesamowite. Wojewoda w imieniu prezydenta wręcza odznaczenie, a Przemysław Babiarz, który prowadzi uroczystość przypomina, jak wyglądał ten maraton w 2002 r. kiedy to grupka biegaczy postanowiła kontynuować dzieło Tomasza Hopfera i nie dać zginąć maratonowi.
Na wzruszenia jest jednak tylko chwila, bo machina maratonu toczy się dalej, trzeba zaprowadzić kolejnego gościa do studia, studio prowadzi Marek Kacprzak, przed wejściem panów na antenę chwilę gawędzimy o pływaniu, rowerze, bieganiu… Gość patrzy na nas podejrzliwie… Czekam aż panowie skończą występ – i holuję ich do centrum dowodzenia.
Teraz mam chwilę spokoju. Ale nie na długo. –Przyjdź na dekorację kategorii – poleca małżonek. I podaje godzinę. Aha, czyli mam przed sobą rozkoszne 10 minut laby… Mała wizyta w strefie VIP (tak, mm też zaproszenie do tej strefy…), mała przekąska, o dziwo, jest w czym wybrać. I znowu zasuwam schodami w dół. Na scenie chłopaki wystawiają statuetki, nie widzę wolontariuszki, która ma ogarnięte rozstawianie tych kategorii, więc sama się za to łapię. Sądzę, że znowu będę podawać, więc jakoś to opanuję, ale nic z tego. Tym razem statuetki podaje kto inny, ja tymczasem odbieram wyniki od łączników, porządkuję, przekazuję Przemkowi Babiarzowi, który gdzieś w toku tej całej ceremonii wymienia moje nazwisko, chyba robię się zakłopotana, dostarczając kolejne karteczki – bo jeszcze to trzeba powiedzieć, jeszcze tamto, jeszcze akcja charytatywna PZU na rzecz Fundacji Synapsis, jeszcze list od prezesa PKOl, jeszcze…
Uff…. Chyba koniec.
Uciekam na chwilę do biura, gdzieś w kącie dokańczam swoją normalną weekendową pracę, na szczęście wszystko gotowe, tylko kilka kliknięć – i mogę lecieć. Tym razem już bardziej towarzysko, pogadać ze znajomymi, pouśmiechać się, coś przegryźć… Ostatni zawodnicy docierają do mety, emocje powoli opadają, zaczynam się robić śpiąca. Więc przysypiam na fotelu, a obok zaczyna się wielkie pakowanie…
I już po 36. PZU Maratonie Warszawskim. Nie mam medalu. Ale jednak – uczestniczyłam w tym biegu. Byłam jego cząsteczką. Może nawet bardziej niż wtedy, kiedy go po prostu biegłam.
Ale dość o tym. Jak już wiedziałam, że nie pobiegnę, poprosiłam Fundację Maratonu Warszawskiego o znalezienie mi jakiegoś zajęcia, które zaangażuje mnie na tyle, że nie będę wzdychała i lała łez, że ja tu stoję, a oni wszyscy biegną. Kto prosi, ten się doprosi. Doprosiłam się i ja. W efekcie dzisiaj o 8:30 rano wylądowałam na Moście Poniatowskiego, gdzie wsiadłam do eleganckiego Volvo z dwom przystojnymi facetami. I pojechaliśmy!
Ups, stop, może nie do końca tak to wyglądało.
Ale w pewnym momencie rozległ się strzał, chwilę potem Kuba, który prowadził tę całą kawalkadę, wpadł do samochodu z obłędem w oku – i ruszyliśmy, uruchamiając po drodze wszystkie mierniki mocy. Zadanie było odpowiedzialne. Miałam raportować z trasy międzyczasy elity kobiet i od czasu do czasu komentować, co się dzieje.
Od razu popełniłam mały falstart, bo zamiast wpisywać czasy w tabelkę od pierwszego wiersza, zaczęłam od czwartego. Dobrze, że Maciek, który był wydawcą transmisji, przytomnie to zauważył i zdążyłam szybko poprawić. Z kilometra na kilometr rozkręcaliśmy się. Kuba przez telefon dowodził trasą i interweniował w nagłych przypadkach, jadący z nami pan sędzia aż do 30. kilometra wspierał nas swoim sokolim wzrokiem i oldschoolowymi trickami w postaci zapisywania, jak są ubrane zawodniczki. To nie było głupie, z daleka lepiej widać strój niż numer. Sytuacja szybko się wyklarowała, od mniej więcej trzeciego-czwartego kilometra prowadziła Ukrainka Svitlana Stanko. Po biegu powiedziała, że początek był za szybki. Był. To było widać już na pierwszej piątce. Ale o dziwo, odpadały kolejne rywalki, a Svitlana cały czas była na czele. Aż do 31. kilometra dotrzymywała jej kroku Kenijka, chwilę wcześniej, ok. 27. km odpadła Etiopka. Ale zaraz potem tuż za plecami zawodniczki pojawił się goniący ją pierwszy mężczyzna, Kenijczyk Victor Kipchirchir. Minął Svitlanę, podobnie jak jeszcze kolejnych jego dwóch kolegów. Stanko biegła trochę wolniej (no pewne, wiedziała, że to volvo już nie dogoni), ale równiutko jak maszyna. 3:43, 3:45, 3:40 – mijała kolejne kilometry, samotnie walcząc z trasą i wiatrem, bo też od jakiegoś czasu nie było przed nią pacemakera….
Ja siedziałam w samochodzie, ale stwierdzenie, że siedziałam sobie wygodnie byłoby jednak nadużyciem. Od 30 kilometra jechaliśmy we dwójkę z Kubą, pilnując trasy, zegarka, programu do przekazywania danych, momentu mijania flagi kilometrowej przez zawodniczkę, co znakomicie utrudniał jadący między nami samochód z kamerą przekazującą obraz na stadion… Od odkręcania głowy do tyłu mam zakwasy w szyi… Na dodatek na jakieś 7 km przed metą zaczął mnie niepokoić stan baterii w laptopie. Widać było, że jedziemy na styk. A na telefonie program nie bardzo chciał zadziałać. No cóż. Uprzedziłam tylko wszystkich, że za jakiś czas przechodzę na komunikację za pomocą Facebooka. Ten działał. Ostatecznie komputer umarł na 3 kilometry przed metą.
Kolejne komunikaty przekazywałam już przez telefon i FB. 39 kilometr, 40 – gdzieś przy palmie, 41 – na moście. Ślimak, lekki podbieg w stronę Stadionu, tunel, 42. km i… zjeżdżamy na bok, i my, i kamery, robimy miejsce Svitlanie, która wypada już na płytę, na ostatnie 200 m. W biegu zbieram komputer, telefony, inne drobiazgi z auta. Wracam w okolice trasy – na tyle, żeby akurat przekazać do Maćka informacje o kolejnych dwóch paniach, które zaraz wybiegną z tunelu. Najpierw niziutka Etiopka, ta, która odpadła zaraz za Arbuzową. A dopiero za nią Kenijka, która dłużej trzymała się Svitlany i odpadła dopiero gdzieś na Ursynowie.
Nic tu już po mnie, wracam do biura, ogarniam się trochę, próbuje opanować emocje, które sprawiają że nadal trzęsą mi się ręce, chłód w czeluściach stadionu nie pomaga, dlatego zaraz uciekam na płytę. A tam zaraz wpadam w wir. Idź do studia, zapytaj, kiedy będzie następny gość – rzuca wydawca. Zaraz, a gdzie jest studio? Tam – macha ręką przed siebie. Aha, trzeba obejść pół stadionu. To idę. Wracam. Akurat na samą główną dekorację. Pod sceną gawędzę z wojewodą mazowieckim, kiedyś zdarzyło nam się razem biegać… - Co masz na nogach? – to małżonek zza pleców. – Dżinsy, a co? – Buty pokaż! Uff, dawaj kurtkę i zasuwaj na scenę! – mówi krótko. No tak, na nogach mam nowiutkie adidas boost glide, czyli buty oficjalnego partnera MW. Mogę się pokazać. A kurtka? Cóż, do butów pasowała, ale logo nie to ;-)
Na scenie jakoś szybko wpadam w rolę „dziewczynki od statuetek” i mimo iluś tam zmarszczek pod oczami, grzecznie podaję kolejne pucharki prezesowi PZU, który wręcza je zawodnikom. Ma się tę wprawę, nie bez kozery za czasów licealnych byłam „dziewczynką od kwiatków” w kieleckiej filharmonii, i to przez ładne trzy lata. Może nawet całe cztery…
Dekoracja szybko się kończy, ale wtedy na scenie pojawia się nieoczekiwany punkt programu. Tak, wiem punkt nie może pojawiać się na scenie, ale tak to wygląda. Kryptonim: niespodzianka. O szczegółach wie tylko super wąskie grono organizacyjne. I nagle pani na scenie czyta, że decyzją prezydenta RP dyrektor Maratonu Warszawskiego, Marek Tronina, zostaje odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi. Normalnie się wzruszam. Pierwszy raz widzę, jak Markowi na chwilę odbiera głos. To w gruncie rzeczy niesamowite. Wojewoda w imieniu prezydenta wręcza odznaczenie, a Przemysław Babiarz, który prowadzi uroczystość przypomina, jak wyglądał ten maraton w 2002 r. kiedy to grupka biegaczy postanowiła kontynuować dzieło Tomasza Hopfera i nie dać zginąć maratonowi.
Na wzruszenia jest jednak tylko chwila, bo machina maratonu toczy się dalej, trzeba zaprowadzić kolejnego gościa do studia, studio prowadzi Marek Kacprzak, przed wejściem panów na antenę chwilę gawędzimy o pływaniu, rowerze, bieganiu… Gość patrzy na nas podejrzliwie… Czekam aż panowie skończą występ – i holuję ich do centrum dowodzenia.
Teraz mam chwilę spokoju. Ale nie na długo. –Przyjdź na dekorację kategorii – poleca małżonek. I podaje godzinę. Aha, czyli mam przed sobą rozkoszne 10 minut laby… Mała wizyta w strefie VIP (tak, mm też zaproszenie do tej strefy…), mała przekąska, o dziwo, jest w czym wybrać. I znowu zasuwam schodami w dół. Na scenie chłopaki wystawiają statuetki, nie widzę wolontariuszki, która ma ogarnięte rozstawianie tych kategorii, więc sama się za to łapię. Sądzę, że znowu będę podawać, więc jakoś to opanuję, ale nic z tego. Tym razem statuetki podaje kto inny, ja tymczasem odbieram wyniki od łączników, porządkuję, przekazuję Przemkowi Babiarzowi, który gdzieś w toku tej całej ceremonii wymienia moje nazwisko, chyba robię się zakłopotana, dostarczając kolejne karteczki – bo jeszcze to trzeba powiedzieć, jeszcze tamto, jeszcze akcja charytatywna PZU na rzecz Fundacji Synapsis, jeszcze list od prezesa PKOl, jeszcze…
Uff…. Chyba koniec.
Uciekam na chwilę do biura, gdzieś w kącie dokańczam swoją normalną weekendową pracę, na szczęście wszystko gotowe, tylko kilka kliknięć – i mogę lecieć. Tym razem już bardziej towarzysko, pogadać ze znajomymi, pouśmiechać się, coś przegryźć… Ostatni zawodnicy docierają do mety, emocje powoli opadają, zaczynam się robić śpiąca. Więc przysypiam na fotelu, a obok zaczyna się wielkie pakowanie…
I już po 36. PZU Maratonie Warszawskim. Nie mam medalu. Ale jednak – uczestniczyłam w tym biegu. Byłam jego cząsteczką. Może nawet bardziej niż wtedy, kiedy go po prostu biegłam.