- Ania, Louis nie żyje – zaczepiła mnie jakoś w lipcu koleżanka. – JAKI LOUIS? – zapytałam dużymi literami, wstrzymując oddech. – Louis Zamperini, niezłomny – gdyby nie to, że rozmawiałyśmy przez FB, pewnie usłyszałabym szloch w jej głosie. Louis Zamperini, Amerykanin z włoskimi korzeniami, olimpijczyk z Berlina, amerykański żołnierz, jeniec wojenny w Japonii. Rok temu w styczniu obchodził 97. urodziny. Nie doczekał kolejnych. Nie doczekał też premiery filmu o sobie samym. A szkoda, bo obraz Angeliny Jolie nie jest aż tak wstrząsający ani tak… trudny jak książka Laury Hillenbrand, ale bez patosu i bez zbędnej ckliwości pokazuje to, co zdecydowało, że „Niezłomny” przeszedł do legendy.
Przed seansem obawiałam się trochę, jak film wytrzyma konfrontację z książką. Wiadomo, książka liczy kilkaset stron, jest bardzo drobiazgowa, jej czytanie wspominam jako wyjątkowe przeżycie – bo z jednej strony chciałam wiedzieć, co dalej, jakie będą losy bohatera, a z drugiej – smakowałam tą historię, czasami tak trudną, tak dotkliwą, że odkładałam książkę w pół zdania, bo moja wyobraźnia nie przyjmowała więcej obrazów. Właśnie, obrazów, bo przecież człowiek tworzy sobie własny obraz tego, o czym czyta. Tym bardziej, jeżeli czyta rzecz, która zapada mu w pamięć, która wstrząsa do szpiku kości. Często mówi się, że ta czy inna historia to gotowy materiał na film czy książkę, a potem film czy książka okazują się takie sobie. Bo życie i sztuka mają trochę inne środki wyrazu.
Obawy jednak okazały się płonne. Bo chociaż film może rozczarować tych, którzy by oczekiwali po nim takiego wstrząsu, jak po książce, to jednak znaczne skrócenie akcji i pozostawienie w niej tego, co „niezłomnego” ukształtowało, sprawia, że widz dostaje pigułkę o dużej mocy. Nie ma w niej dłużyzn, przestojów czy ckliwych opowieści. Jest skondensowana historia zaczynająca się już w czasie wojny, tuż przed tym, zanim Louis Zamperini i jego towarzysze zostaną rozbitkami na Pacyfiku, sprawnie zmontowaną z historią przedwojenną małego urwisa, który biegał szybko, bo ciągle przed kimś uciekał. Jest kilka scen, które co wrażliwszych widzów skłonią do odwrócenia głowy. Jest kilka, które wywołują uśmiech – także ten gorzki. Jest wreszcie kilka scen symbolicznych, może i typowo amerykańskich, ale w końcu Zamperini – to bohater amerykański.
A swoją drogą, to też symboliczne- chłopak, którego amerykańscy koledzy pobili za to, że jest Włochem, zostaje bohaterem Ameryki. I nawet po dwakroć – najpierw na Igrzyskach w Berlinie, a potem, w zupełnie innym wymiarze – podczas wojny.
Dla biegaczy film będzie miał dodatkowe smaczki – te biegowe właśnie. Te, kiedy mały Louis ucieka i kiedy potem brat namawia go do zamiany ucieczek – na treningi. Te olimpijskie. Wreszcie te, kiedy jako bombardier na Hawajach Zamperini wykorzystuje wolną chwilę na treningi i biega milę w 4:12… I te, kiedy w japońskim obozie… Chociaż nie, nie mogę zdradzać wszystkiego.
Historię „Niezłomnego” po prostu trzeba samemu zobaczyć. I przeczytać. Kolejność dowolna. To, że wiemy, jak skończy się ta historia, w niczym nie odbiera jej atrakcyjności. A pozwala skupić się na tym, dlaczego.
A dlaczego jeszcze warto? Nie wdając się w rozważania historyczne i socjologiczne, warto, bo:
a) Nie tylko Ameryka potrzebuje takich bohaterów – ludzi z krwi i kości, z pogmatwaną biografią, którzy udowadniają swoim życiem, że człowiek może wiele znieść i podnieść się, jeżeli ma w sobie siłę i wiarę.
b) W Polsce, z naszą niełatwą historią, często zapominamy o azjatyckim obliczu II wojny światowej.
Obawy jednak okazały się płonne. Bo chociaż film może rozczarować tych, którzy by oczekiwali po nim takiego wstrząsu, jak po książce, to jednak znaczne skrócenie akcji i pozostawienie w niej tego, co „niezłomnego” ukształtowało, sprawia, że widz dostaje pigułkę o dużej mocy. Nie ma w niej dłużyzn, przestojów czy ckliwych opowieści. Jest skondensowana historia zaczynająca się już w czasie wojny, tuż przed tym, zanim Louis Zamperini i jego towarzysze zostaną rozbitkami na Pacyfiku, sprawnie zmontowaną z historią przedwojenną małego urwisa, który biegał szybko, bo ciągle przed kimś uciekał. Jest kilka scen, które co wrażliwszych widzów skłonią do odwrócenia głowy. Jest kilka, które wywołują uśmiech – także ten gorzki. Jest wreszcie kilka scen symbolicznych, może i typowo amerykańskich, ale w końcu Zamperini – to bohater amerykański.
A swoją drogą, to też symboliczne- chłopak, którego amerykańscy koledzy pobili za to, że jest Włochem, zostaje bohaterem Ameryki. I nawet po dwakroć – najpierw na Igrzyskach w Berlinie, a potem, w zupełnie innym wymiarze – podczas wojny.
Dla biegaczy film będzie miał dodatkowe smaczki – te biegowe właśnie. Te, kiedy mały Louis ucieka i kiedy potem brat namawia go do zamiany ucieczek – na treningi. Te olimpijskie. Wreszcie te, kiedy jako bombardier na Hawajach Zamperini wykorzystuje wolną chwilę na treningi i biega milę w 4:12… I te, kiedy w japońskim obozie… Chociaż nie, nie mogę zdradzać wszystkiego.
Historię „Niezłomnego” po prostu trzeba samemu zobaczyć. I przeczytać. Kolejność dowolna. To, że wiemy, jak skończy się ta historia, w niczym nie odbiera jej atrakcyjności. A pozwala skupić się na tym, dlaczego.
A dlaczego jeszcze warto? Nie wdając się w rozważania historyczne i socjologiczne, warto, bo:
a) Nie tylko Ameryka potrzebuje takich bohaterów – ludzi z krwi i kości, z pogmatwaną biografią, którzy udowadniają swoim życiem, że człowiek może wiele znieść i podnieść się, jeżeli ma w sobie siłę i wiarę.
b) W Polsce, z naszą niełatwą historią, często zapominamy o azjatyckim obliczu II wojny światowej.