Gdyby Donald Tusk nie miał Jarosława Gowina i jego konserwatywnego skrzydła, to musiałby je wymyślić – taki wniosek płynie z przebiegu głosowania nad losem złożonych w Sejmie projektów ustaw o związkach partnerskich. Dzięki Gowinowi i konserwatystom Platforma mogła być jednocześnie „za” i „przeciw” instytucjonalizacji związków partnerskich. Innymi słowy i konserwatywny wyborca syty, i liberalny wyborca cały.
Wszyscy, którzy uważają zachowanie Gowina i jego mitycznej frakcji konserwatywnej, za przejaw buntu wewnątrz Platformy, który miałby doprowadzić do politycznego trzęsienia ziemi w Polsce i konserwatywnej kontrrewolucji – powinni dokładnie przeanalizować, co tak naprawdę stało się w Sejmie 25 stycznia.
Oto bowiem w głosowaniu nad kwestią związków partnerskich, które – umówmy się – nie są najważniejszą rzeczą, jaką należy się zająć w pogrążającej się w kryzysie gospodarczym Polsce, PO mogła niewiele zyskać – a bardzo dużo stracić. Opowiadając się „za” – Platforma automatycznie podpadała wyborcom o poglądach prawicowych i centroprawicowych, których jest w Polsce zdecydowanie więcej niż w innych krajach Europy (o czym świadczy hegemonia PO i PiS-u na polskiej scenie politycznej). Opowiadając się „przeciw” – stawała się mniej powabna dla wyborców liberalnych i lewicowych. A także – i to byłoby dla PO znacznie groźniejsze – liberalnych środowisk opiniotwórczych (czyli większości mediów i rozmaitych autorytetów moralnych, których serca biją po lewej stronie i rwą się do obyczajowej pogoni za zachodnią Europą). Utrata poparcia tych ostatnich mogłaby być dla Platformy wyjątkowo bolesna – zwłaszcza, że Ruch Palikota i SLD bardzo chętnie przejęłyby pałeczkę krzewicieli postępu i europejskości w Polsce, do czego niezbędne jest jednak namaszczenie, którego udzielić mogą tzw. liderzy opinii.
I tak źle, i tak niedobrze. Sytuacja bez wyjścia? Nie – bo jest Jarosław Gowin, dzięki któremu Platforma może jednocześnie wykazać się liberalizmem (większość głosująca „za”) i konserwatyzmem (Gowin et consortes). A potem posłowie „postępowi” mogą tłumaczyć mediom, że oni byli całym sercem „za”, ale „wiecie, rozumiecie, ten wstrętny Gowin”. A Gowin może chwalić się na łamach mediów prawicowych, że niczym Rejtan położył się na progu Sejmu i nie dopuścił do demoralizowania Polaków-katolików przez tych wstrętnych lewaków. I w ten sposób wyborcy liberalni zachowają sympatię do PO licząc na to, że Gowin weźmie posła Jacka Żalka pod pachę i pójdzie sobie precz do PiS, a wyborcy konserwatywni (acz niesmoleńscy) poprą PO licząc na to, że Gowin weźmie posła Jacka Żalka pod pachę i wysadzi z siodła Donalda Tuska. Tego Tuska, który jednocześnie zjadł ciasteczko i ma ciasteczko.
Czy Gowin świadomie bierze udział w tej grze? Powiedzmy sobie szczerze – to kwestia drugorzędna, bo jak na razie to nie on jest tutaj rozgrywającym.
Oto bowiem w głosowaniu nad kwestią związków partnerskich, które – umówmy się – nie są najważniejszą rzeczą, jaką należy się zająć w pogrążającej się w kryzysie gospodarczym Polsce, PO mogła niewiele zyskać – a bardzo dużo stracić. Opowiadając się „za” – Platforma automatycznie podpadała wyborcom o poglądach prawicowych i centroprawicowych, których jest w Polsce zdecydowanie więcej niż w innych krajach Europy (o czym świadczy hegemonia PO i PiS-u na polskiej scenie politycznej). Opowiadając się „przeciw” – stawała się mniej powabna dla wyborców liberalnych i lewicowych. A także – i to byłoby dla PO znacznie groźniejsze – liberalnych środowisk opiniotwórczych (czyli większości mediów i rozmaitych autorytetów moralnych, których serca biją po lewej stronie i rwą się do obyczajowej pogoni za zachodnią Europą). Utrata poparcia tych ostatnich mogłaby być dla Platformy wyjątkowo bolesna – zwłaszcza, że Ruch Palikota i SLD bardzo chętnie przejęłyby pałeczkę krzewicieli postępu i europejskości w Polsce, do czego niezbędne jest jednak namaszczenie, którego udzielić mogą tzw. liderzy opinii.
I tak źle, i tak niedobrze. Sytuacja bez wyjścia? Nie – bo jest Jarosław Gowin, dzięki któremu Platforma może jednocześnie wykazać się liberalizmem (większość głosująca „za”) i konserwatyzmem (Gowin et consortes). A potem posłowie „postępowi” mogą tłumaczyć mediom, że oni byli całym sercem „za”, ale „wiecie, rozumiecie, ten wstrętny Gowin”. A Gowin może chwalić się na łamach mediów prawicowych, że niczym Rejtan położył się na progu Sejmu i nie dopuścił do demoralizowania Polaków-katolików przez tych wstrętnych lewaków. I w ten sposób wyborcy liberalni zachowają sympatię do PO licząc na to, że Gowin weźmie posła Jacka Żalka pod pachę i pójdzie sobie precz do PiS, a wyborcy konserwatywni (acz niesmoleńscy) poprą PO licząc na to, że Gowin weźmie posła Jacka Żalka pod pachę i wysadzi z siodła Donalda Tuska. Tego Tuska, który jednocześnie zjadł ciasteczko i ma ciasteczko.
Czy Gowin świadomie bierze udział w tej grze? Powiedzmy sobie szczerze – to kwestia drugorzędna, bo jak na razie to nie on jest tutaj rozgrywającym.