Dadzą nam 300 mld zł, czy nie dadzą? Według najświeższych informacji raczej dadzą – co oznacza, że rząd będzie mógł ogłosić sukces, a opozycja pogratulować przez zaciśnięte zęby podkreślając mimochodem, że to był cel minimum, a gdyby oni rządzili to dostalibyśmy… (tu każdy może sobie wpisać w zasadzie dowolną kwotę, bo i tak nie da się tego zweryfikować). A ja bym wolał, żeby nawet tych 300 mld złotych nam nie dali. Naprawdę!
Nie, nie jestem rosyjskim szpiegiem, brytyjskim agentem wpływu, ani nawet zwyczajnym zdrajcą, który życzy ojczyźnie jak najgorzej. Przeciwnie - życzę Polsce jak najlepiej. A - moim zdaniem - najlepiej by było, abyśmy zaczęli się od pieniędzy z UE odzwyczajać.
Dlaczego tak uważam? Po pierwsze - warto przypomnieć, że w momencie tworzenia Funduszu Spójności (powstał na mocy Traktatu z Maastricht z 1992 roku) jego głównymi beneficjentami były następujące kraje: Grecja, Hiszpania, Irlandia i Portugalia. A tak się jakoś dziwnie składa, że lista ta pokrywa się z listą krajów, które dziś nie są w stanie funkcjonować bez unijnej kroplówki (Grecja), wkrótce nie będą w stanie funkcjonować bez unijnej kroplówki (Hiszpania i Portugalia), albo przeszły bardzo poważne załamanie gospodarcze (Irlandia). Przypadek? Może. A może po prostu absorbowanie unijnych miliardów, które - w zamyśle - ma umożliwić zasypanie przepaści między unijnymi biedakami i bogaczami, przerasta możliwości tych pierwszych? Mówi się wprawdzie, że od przybytku głowa nie boli, ale… Problem z unijnym Funduszem Spójności polega na tym, że aby czerpać z niego profity należy wcześniej wnieść pewien wkład własny, ponieważ unijne pieniądze w rzeczywistości nie służą finansowaniu ambitnych projektów infrastrukturalnych lecz ich refinansowaniu - w dodatku częściowemu refinansowaniu. Mówiąc prościej chodzi o to, że jeśli chcemy wykorzystać miliard złotych z Funduszu Spójności na budowę drogi musimy najpierw znaleźć w budżecie 1,5 miliarda złotych, zbudować za nie drogę, a następnie zgłosić się po ów miliard. Jak łatwo policzyć po takiej operacji mamy wprawdzie drogę - ale mamy też 500 milionów złotych mniej.
Dopóki mamy środki na inwestycje nie ma rzecz jasna żadnego problemu. Rzecz jednak w tym, że jeśli mamy środki na inwestycje, to najprawdopodobniej nie kwalifikujemy się do otrzymywania pieniędzy z Funduszu Spójności. A skoro się do niego kwalifikujemy (ba, jesteśmy jego głównym beneficjentem) – to znaczy, że owych środków nie mamy. Czyli aby wykorzystać środki z UE musimy najpierw parę złotych pożyczyć. A im więcej tych środków mamy dostać tym złotówek, które musimy pożyczyć, jest więcej. Bo przecież nie można pozwolić na to, aby choć euro się zmarnowało! Pożyczamy więc i pożyczamy, Polska rośnie w siłę, ale czy od pożyczania żyje nam się dostatniej? I tak, i nie. Bo z jednej strony jeździmy po nowych drogach, a z drugiej minister Jacek Rostowski wymyśla coraz to nowsze sposoby na to, by policzyć dług publiczny tak, aby nie przekroczył on magicznych 60 proc. PKB. Grozi nam więc sytuacja, w której kraj będzie bardzo atrakcyjnym i nowoczesnym bankrutem. A tego bym nie chciał - dlatego też nie czekam z wypiekami na twarzy na 300 mld złotych z UE.
Po drugie - ekonomiści doskonale wiedzą, że subsydiowanie jakiejkolwiek działalności kończy się zawsze tak samo: ten kto dostaje subsydia zaczyna je traktować jako normalny element swojej działalności, który zawsze był i zawsze będzie. To z kolei oznacza, że gdy subsydiów zabraknie – okazuje się, że król jest nagi. Innymi słowy obawiam się, że gdy jeszcze przez siedem lat będziemy tworzyć infrastrukturę za pieniądze UE, gdy pieniędzy tych za siedem lat zabraknie okaże się, że bez zastrzyku gotówki z Unii nie jesteśmy w stanie zbudować niczego, bo pieniądze które mogły zostać na to przeznaczone już dawno zasilają konta emerytów, są topione w służbie zdrowia, albo podtrzymują przy życiu LOT czy jakąś inną spółkę Skarbu Państwa (skoro bowiem za drogi płaciła UE, to można sobie było na takie przesunięcia środków pozwolić). A ja bym chciał, aby budżet Polski był szyty na miarę naszych możliwości – i dlatego wolałbym, aby Polska już dziś odłączyła się od unijnej kroplówki.
Po trzecie wreszcie - uważam, że jeśli UE ma mieć jakąś przyszłość, musi odrzucić mrzonki o zbudowaniu powszechnego dobrobytu w Europie za niemieckie i brytyjskie pieniądze. Jeśli bowiem mrzonek tych nie odrzuci, skończy się to rozstaniem Unii z Wielką Brytanią. To z kolei będzie oznaczać całkowite zdominowanie Wspólnoty przez Niemcy. Tymczasem w interesie krajów nie rozdających w UE kart – takich jak Polska – jest, by w UE istniały co najmniej dwa silne ośrodki, aby w razie forsowania niekorzystnych rozwiązań przez jeden z nich móc zwrócić się do drugiego. Dlatego wolałbym, aby UE skupiła się na utrwalaniu wolnego rynku – a więc swobodnego przepływu towarów, usług, osób i kapitału pomiędzy krajami Wspólnoty. Tylko tyle? Aż tyle!
Dlatego za setki miliardów złotych z UE bardzo dziękuje.
Dlaczego tak uważam? Po pierwsze - warto przypomnieć, że w momencie tworzenia Funduszu Spójności (powstał na mocy Traktatu z Maastricht z 1992 roku) jego głównymi beneficjentami były następujące kraje: Grecja, Hiszpania, Irlandia i Portugalia. A tak się jakoś dziwnie składa, że lista ta pokrywa się z listą krajów, które dziś nie są w stanie funkcjonować bez unijnej kroplówki (Grecja), wkrótce nie będą w stanie funkcjonować bez unijnej kroplówki (Hiszpania i Portugalia), albo przeszły bardzo poważne załamanie gospodarcze (Irlandia). Przypadek? Może. A może po prostu absorbowanie unijnych miliardów, które - w zamyśle - ma umożliwić zasypanie przepaści między unijnymi biedakami i bogaczami, przerasta możliwości tych pierwszych? Mówi się wprawdzie, że od przybytku głowa nie boli, ale… Problem z unijnym Funduszem Spójności polega na tym, że aby czerpać z niego profity należy wcześniej wnieść pewien wkład własny, ponieważ unijne pieniądze w rzeczywistości nie służą finansowaniu ambitnych projektów infrastrukturalnych lecz ich refinansowaniu - w dodatku częściowemu refinansowaniu. Mówiąc prościej chodzi o to, że jeśli chcemy wykorzystać miliard złotych z Funduszu Spójności na budowę drogi musimy najpierw znaleźć w budżecie 1,5 miliarda złotych, zbudować za nie drogę, a następnie zgłosić się po ów miliard. Jak łatwo policzyć po takiej operacji mamy wprawdzie drogę - ale mamy też 500 milionów złotych mniej.
Dopóki mamy środki na inwestycje nie ma rzecz jasna żadnego problemu. Rzecz jednak w tym, że jeśli mamy środki na inwestycje, to najprawdopodobniej nie kwalifikujemy się do otrzymywania pieniędzy z Funduszu Spójności. A skoro się do niego kwalifikujemy (ba, jesteśmy jego głównym beneficjentem) – to znaczy, że owych środków nie mamy. Czyli aby wykorzystać środki z UE musimy najpierw parę złotych pożyczyć. A im więcej tych środków mamy dostać tym złotówek, które musimy pożyczyć, jest więcej. Bo przecież nie można pozwolić na to, aby choć euro się zmarnowało! Pożyczamy więc i pożyczamy, Polska rośnie w siłę, ale czy od pożyczania żyje nam się dostatniej? I tak, i nie. Bo z jednej strony jeździmy po nowych drogach, a z drugiej minister Jacek Rostowski wymyśla coraz to nowsze sposoby na to, by policzyć dług publiczny tak, aby nie przekroczył on magicznych 60 proc. PKB. Grozi nam więc sytuacja, w której kraj będzie bardzo atrakcyjnym i nowoczesnym bankrutem. A tego bym nie chciał - dlatego też nie czekam z wypiekami na twarzy na 300 mld złotych z UE.
Po drugie - ekonomiści doskonale wiedzą, że subsydiowanie jakiejkolwiek działalności kończy się zawsze tak samo: ten kto dostaje subsydia zaczyna je traktować jako normalny element swojej działalności, który zawsze był i zawsze będzie. To z kolei oznacza, że gdy subsydiów zabraknie – okazuje się, że król jest nagi. Innymi słowy obawiam się, że gdy jeszcze przez siedem lat będziemy tworzyć infrastrukturę za pieniądze UE, gdy pieniędzy tych za siedem lat zabraknie okaże się, że bez zastrzyku gotówki z Unii nie jesteśmy w stanie zbudować niczego, bo pieniądze które mogły zostać na to przeznaczone już dawno zasilają konta emerytów, są topione w służbie zdrowia, albo podtrzymują przy życiu LOT czy jakąś inną spółkę Skarbu Państwa (skoro bowiem za drogi płaciła UE, to można sobie było na takie przesunięcia środków pozwolić). A ja bym chciał, aby budżet Polski był szyty na miarę naszych możliwości – i dlatego wolałbym, aby Polska już dziś odłączyła się od unijnej kroplówki.
Po trzecie wreszcie - uważam, że jeśli UE ma mieć jakąś przyszłość, musi odrzucić mrzonki o zbudowaniu powszechnego dobrobytu w Europie za niemieckie i brytyjskie pieniądze. Jeśli bowiem mrzonek tych nie odrzuci, skończy się to rozstaniem Unii z Wielką Brytanią. To z kolei będzie oznaczać całkowite zdominowanie Wspólnoty przez Niemcy. Tymczasem w interesie krajów nie rozdających w UE kart – takich jak Polska – jest, by w UE istniały co najmniej dwa silne ośrodki, aby w razie forsowania niekorzystnych rozwiązań przez jeden z nich móc zwrócić się do drugiego. Dlatego wolałbym, aby UE skupiła się na utrwalaniu wolnego rynku – a więc swobodnego przepływu towarów, usług, osób i kapitału pomiędzy krajami Wspólnoty. Tylko tyle? Aż tyle!
Dlatego za setki miliardów złotych z UE bardzo dziękuje.