Donald Tusk z Jackiem Rostowskim ogłosili właśnie, że rząd pomylił się w liczeniu o 24 miliardy złotych. Premier z wicepremierem szybko jednak wyjaśnili, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, bo Rostowski wiedział, że się pomyli, a poza tym zwykli Polacy, o których socjaldemokratyczno-liberalno-konserwatywny premier się troszczy nie odczują braku owych 24 miliardów złotych w swoich kieszeniach. A więc wprawdzie już nie zielona wyspa, ale przecież w kranach wciąż ciepła woda. A jeśli nawet czasem zaczyna jej brakować – to przecież można umyć się w zimnej, prawda?
Aby zachować uczciwość wobec obecnego rządu należy na początku nadmienić, że za pękający w szwach budżet anno domini 2013 odpowiadają solidarnie wszyscy polscy politycy, którzy sprawowali władzę w ciągu ostatnich 20 lat. Gospodarowanie publicznymi finansami na zasadzie „to nie moje pieniądze – więc mogę je rozdawać” doprowadziło do tego, że nawet gdy wpływy do budżetu rosły, to wydatki rosły znacznie szybciej. I tak sobie dziura budżetowa rosła i rosła. I pewnie rosłaby dalej, gdyby nie to, że po drodze zdarzył się upadek Lehman Brothers.
Problem Donalda Tuska i Jacka Rostowskiego polega na tym, że przyszło im działać w warunkach światowego kryzysu, kiedy wpływy nie chcą rosnąć, kapitał zagraniczny nie ma skąd napłynąć, UE tnie budżet - a widoków na poprawę sytuacji brak. Zaś grzechem obu polityków jest to, że nie mają absolutnie żadnego pomysłu, co z tym fantem zrobić (jeśli jest inaczej i taki pomysł mają – to trzeba przyznać, że bardzo skutecznie ukrywają go przed opinią publiczną). Starają się więc nam wmówić, że dach nie przecieka, a poza tym prawie w ogóle nie pada. Takim zapewnieniem o szczelności dachu był nierealistyczny projekt budżetu AD 2013, o którym dziś Jacek Rostowski mówi jak gdyby nigdy nic, że spodziewał się iż trzeba będzie go znowelizować. To ładnie, że się spodziewał – nie zmienia to jednak faktu, że akcjonariusze spółki pod nazwą Polska mają prawo wątpić, czy główny księgowy, który szacując deficyt przedsiębiorstwa pomylił się o ok. 80 proc. (zamiast 35 mld zł w budżecie brakuje obecnie ok. 59 mld), aby na pewno wie co robi. Oczywiście budżet na rok 2013 w pierwotnej wersji wyglądał dużo ładniej, dzięki czemu można nim było machać przed nosem opozycji i tłumaczyć, że trawa na naszej wyspie dobrobytu już dawno nie była tak soczyście zielona – koniec końców okazało się jednak, iż jest zielona, bo minister finansów pokrył ją grubą warstwą farby.
Ale w porządku – errare humanum est, minister też człowiek, mógł się pomylić. Większy niepokój od pomyłki ministra w liczeniu powinny wzbudzać zapowiedzi tegoż ministra i samego premiera na temat tego, jak będziemy sobie radzić z rosnącym deficytem. Otóż po mocnym zaciskaniu pasa zapoczątkowanym w 2009 roku, kiedy to ministrowie na wyścigi cięli budżety swoich resortów, po zamrożeniu płac w budżetówce, po podniesieniu podatku VAT – nagle okazuje się, że jak jest kryzys, to nie trzeba aż tak bardzo oszczędzać. Premier, przekreślając wszystkie dotychczasowe starania o utrzymanie w ryzach budżetu, bardzo ładnie wytłumaczył nam zasady polityki antycyklowej, zgodnie z która tnie się wydatki, jak jest dobrze, a jak jest ciężko to trzeba pobudzać gospodarkę, wpompowując w nią tu i ówdzie parę złotych.
Tak – to byłby być może jakiś pomysł, na przetrwanie kryzysu, gdyby nie fakt, że - po pierwsze – nikt, z wyjątkiem może Leszka Balcerowicza na początku lat 90-tych – nie ciął w Polsce na poważnie wydatków, więc nie stworzyliśmy żadnej nadwyżki, którą można by gasić finansowy pożar; a po drugie – pobudzanie gospodarki w taki sposób, to jedno ze źródeł obecnego kryzysu. John Maynard Keynes, pomysłodawca walki z kryzysem w ramach której władza chce zachęcić ludzi do wydawania pieniędzy poprzez rozluźnianie dyscypliny budżetowej , pytany o długofalowe skutki takiej polityki mawiał, że „w długiej perspektywie wszyscy będziemy martwi”. My mamy jednak to nieszczęście, że żyjemy w czasach, które pokazują nam długofalowe skutki życia ponad stan w przekonaniu, że jakoś to będzie. Grecja, Hiszpania, Cypr, Portugalia, wkrótce pewnie też Francja – wszystkie te kraje dziś płacą rachunki za to, że kolejne ekipy polityków przerzucały radzenie sobie z deficytem na kolejne pokolenia. Czy aby na pewno chcemy iść w ślady tych państw? Rozluźnianie dyscypliny budżetowej w momencie, gdy końca kryzysu nie widać, a polski deficyt niebezpiecznie zbliża się do magicznego progu 60 proc. PKB przypomina gaszenie pożaru benzyną.
Przywołując słowa klasyka wypada więc zawołać: Donaldzie Tusku! Jacku Rostowski! Nie idźcie tą drogą.
Problem Donalda Tuska i Jacka Rostowskiego polega na tym, że przyszło im działać w warunkach światowego kryzysu, kiedy wpływy nie chcą rosnąć, kapitał zagraniczny nie ma skąd napłynąć, UE tnie budżet - a widoków na poprawę sytuacji brak. Zaś grzechem obu polityków jest to, że nie mają absolutnie żadnego pomysłu, co z tym fantem zrobić (jeśli jest inaczej i taki pomysł mają – to trzeba przyznać, że bardzo skutecznie ukrywają go przed opinią publiczną). Starają się więc nam wmówić, że dach nie przecieka, a poza tym prawie w ogóle nie pada. Takim zapewnieniem o szczelności dachu był nierealistyczny projekt budżetu AD 2013, o którym dziś Jacek Rostowski mówi jak gdyby nigdy nic, że spodziewał się iż trzeba będzie go znowelizować. To ładnie, że się spodziewał – nie zmienia to jednak faktu, że akcjonariusze spółki pod nazwą Polska mają prawo wątpić, czy główny księgowy, który szacując deficyt przedsiębiorstwa pomylił się o ok. 80 proc. (zamiast 35 mld zł w budżecie brakuje obecnie ok. 59 mld), aby na pewno wie co robi. Oczywiście budżet na rok 2013 w pierwotnej wersji wyglądał dużo ładniej, dzięki czemu można nim było machać przed nosem opozycji i tłumaczyć, że trawa na naszej wyspie dobrobytu już dawno nie była tak soczyście zielona – koniec końców okazało się jednak, iż jest zielona, bo minister finansów pokrył ją grubą warstwą farby.
Ale w porządku – errare humanum est, minister też człowiek, mógł się pomylić. Większy niepokój od pomyłki ministra w liczeniu powinny wzbudzać zapowiedzi tegoż ministra i samego premiera na temat tego, jak będziemy sobie radzić z rosnącym deficytem. Otóż po mocnym zaciskaniu pasa zapoczątkowanym w 2009 roku, kiedy to ministrowie na wyścigi cięli budżety swoich resortów, po zamrożeniu płac w budżetówce, po podniesieniu podatku VAT – nagle okazuje się, że jak jest kryzys, to nie trzeba aż tak bardzo oszczędzać. Premier, przekreślając wszystkie dotychczasowe starania o utrzymanie w ryzach budżetu, bardzo ładnie wytłumaczył nam zasady polityki antycyklowej, zgodnie z która tnie się wydatki, jak jest dobrze, a jak jest ciężko to trzeba pobudzać gospodarkę, wpompowując w nią tu i ówdzie parę złotych.
Tak – to byłby być może jakiś pomysł, na przetrwanie kryzysu, gdyby nie fakt, że - po pierwsze – nikt, z wyjątkiem może Leszka Balcerowicza na początku lat 90-tych – nie ciął w Polsce na poważnie wydatków, więc nie stworzyliśmy żadnej nadwyżki, którą można by gasić finansowy pożar; a po drugie – pobudzanie gospodarki w taki sposób, to jedno ze źródeł obecnego kryzysu. John Maynard Keynes, pomysłodawca walki z kryzysem w ramach której władza chce zachęcić ludzi do wydawania pieniędzy poprzez rozluźnianie dyscypliny budżetowej , pytany o długofalowe skutki takiej polityki mawiał, że „w długiej perspektywie wszyscy będziemy martwi”. My mamy jednak to nieszczęście, że żyjemy w czasach, które pokazują nam długofalowe skutki życia ponad stan w przekonaniu, że jakoś to będzie. Grecja, Hiszpania, Cypr, Portugalia, wkrótce pewnie też Francja – wszystkie te kraje dziś płacą rachunki za to, że kolejne ekipy polityków przerzucały radzenie sobie z deficytem na kolejne pokolenia. Czy aby na pewno chcemy iść w ślady tych państw? Rozluźnianie dyscypliny budżetowej w momencie, gdy końca kryzysu nie widać, a polski deficyt niebezpiecznie zbliża się do magicznego progu 60 proc. PKB przypomina gaszenie pożaru benzyną.
Przywołując słowa klasyka wypada więc zawołać: Donaldzie Tusku! Jacku Rostowski! Nie idźcie tą drogą.